Do Bobby'ego dotarła smużka odoru palonego mięsa; skrzywił się.
— Dlaczego nie wspomniałeś o tym Beauvoirowi? — Jackie pakowała leki do apteczki.
— Skarbie — rzekł Jammer. — O pewnych sprawach uczysz się pamiętać, że masz o nich zapominać.
— A teraz słuchaj…
Bobby skierował na Jackie to, co — jak miał nadzieję — było jego najbardziej posępnym spojrzeniem.
— …Ja tu prowadzę. I nie potrzebuję twoich loa. Działają mi na nerwy.
— Ona ich nie wzywa — zauważył Beauvoir. Przykucnął przy drzwiach gabinetu, z detonatorem w jednej i południowoafrykańskim karabinem w drugiej ręce. — Oni po prostu przychodzą. Chcą się zjawić i są. Zresztą lubią cię…
Jackie umocowała trody na czole.
— Bobby — powiedziała. — Wszystko będzie w porządku. Nie przejmuj się. Po prostu włącz.
Zdjęła chustę. Włosy miała splecione w cienkie warkoczyki miedzy równymi bruzdami lśniącej brązowej skóry, z antycznymi opornikami nawleczonymi w przypadkowych odstępach: małe cylindry żywicy fenolowej malowane pierścieniami barw kodu.
— Kiedy przelecisz nad Piłką — tłumaczył jeszcze raz Jammer — musisz skręcić o trzy kliki w prawo, a potem w podłogę, znaczy prosto w dół…
— Nad czym?
— Piłką. To Sfera Współdobrobytu Pasa Słonecznego Dallas-Fort Worth. Musisz zejść stamtąd jak najszybciej, a później, tak jak ci mówiłem, jakieś dwadzieścia klików. Są tam tylko handlarze używanych samochodów i rachmistrze podatkowi, ale trzymaj się trasy, dobrze?
Bobby z szerokim uśmiechem kiwnął głową. — Jakby ktoś cię zobaczył, to ich ochrona. Ludzie, którzy tam się włączają, są przyzwyczajeni do widoku dziwnych numerów.
— Chłopie — wtrącił Beauvoir. — Bierz się do roboty. Muszę wracać do wejścia.
Bobby włączył się.
Wykonywał instrukcje Jammera, w głębi serca wdzięczny, że czuje obok siebie obecność Jackie. Nurkowali przez zwyczajne głębiny cyberprzestrzeni, a lśniąca Piłka malała z wolna nad nimi.
Dek był szybki, płynny, dawał Bobby'emu poczucie prędkości i siły. Zastanawiał się, jaką przysługę wyświadczył Jammer Yakuzie, skąd się wziął dług, o który nie chciał się upominać. Część umysłu pracowicie konstruowała kolejne scenariusze… I wtedy trafili w lód.
— Jezus…
Jackie zniknęła. Coś zapadło między nimi; coś, co budziło uczucie zimna, ciszy i wstrzymanego oddechu.
— Do diabła! Przecież tam niczego nie było!
Był zamrożony, nieruchomy, zablokowany. Wciąż widział matrycę, ale nie wyczuwał własnych dłoni.
— Dlaczego, do licha, ktoś włącza takich, jak ty w dek taki, jak ten? Ta zabawka powinna być w muzeum, a ty w szkole.
— Jackie! — Ten krzyk był odruchem.
— Mężczyzna… — powiedział glos. — Nie wiem. Nie spałam od paru długich dni, ale nie wyglądasz jak to, co chciałam tu złapać… Ile masz lat?
— Odwal się! — krzyknął Bobby. Nic lepszego nie przyszło mu do głowy.
Głos się roześmiał.
— Ramirez boki by zrywał, wiesz? Miał poczucie humoru. To jedna z rzeczy, których mi brakuje…
— Kto to jest Ramirez?
— Mój partner. Były. Martwy. Bardzo. Pomyślałam, że może mi powiesz, jak do tego doszło.
— Nigdy o nim nie słyszałem — oświadczył Bobby. — Gdzie jest Jackie?
— Posiedzi wmrożona w cyberprzestrzeń, wilsonie, póki nie odpowiesz na moje pytania. Jak ci na imię?
— B… Graf Zero.
— Jasne. Jak ci na imię?
— Bobby. Bobby Newmark…
Milczenie. I po chwili:
— No tak. Zaraz… To zaczyna mieć pewien sens. To mieszkanie twojej matki rozwalili rakietą ci dranie z Maasa, których obserwowałam. Zgadza się? Ale pewnie cię tam nie było, bo nie gadałbyś teraz ze mną. Zaczekaj…
Kwadrat cyberprzestrzeni przed nim zafalował nagle i Bobby znalazł się w jasnoniebieskiej grafice, przedstawiającej rozległy apartament z niskimi kształtami mebli naszkicowanymi cienkimi neonowymi liniami błękitu. Przed nim stała kobieta, rodzaj jaśniejącego zygzaka w kształcie kobiety, z brązową plamą zamiast twarzy.
— Jestem Slide — oznajmiła postać, opierając ręce na biodrach. — Jaylene. I nie próbuj mnie kiwać. Nikt w L.A. — skinęła, i nagle za jej plecami zmaterializowało się okno — nie może mnie wykiwać. Chwytasz?
— Jasne. Ale co to jest? Znaczy, gdybyś mogła wytłumaczyć…
Nadal nie mógł się ruszyć. „Okno” ukazywało szaroniebieskie wideo palm i starych budynków.
— O co ci chodzi?
— O ten rysunek. I ciebie. I ten stary obraz…
— Człowieku, projektant zdarł ze mnie skórę, zanim to wystukał. To moja przestrzeń, mój konstrukt. Jesteśmy w Los Angeles, mały. Ludzie tu nie robią niczego, zanim się nie włączą. Tutaj przyjmuję gości.
— Aha… — Bobby wciąż nie rozumiał.
— Twoja kolej. Kto tam siedzi w tej szmatławej tancbudzie?
— U Jammera? Ja, Jackie, Beauvoir i Jammer.
— A gdzie chciałeś się dostać, kiedy cię przechwyciłam?
Bobby zawahał się.
— Do Yakuzy. Jammer zna kod…
— Po co?
Postać przesunęła się bliżej: animowane, zmysłowe pociągnięcia pędzla.
— Po pomoc.
— Szlag by… Chyba mówisz prawdę…
— Mówię. To szczera prawda! Przysięgam…
— No cóż, nie ty mi jesteś potrzebny, Bobby Zero. Krążyłam po cyberprzestrzeni tam i z powrotem, żeby wykryć, kto mi zabił faceta. Myślałam, że to Maas, bo mieliśmy kogoś od nich przerzucić do Hosaki. Wyśledziłam ich grupę uderzeniową. Najpierw widziałam, co zrobili z mieszkaniem twojej matki. Potem, jak trzech z nich uderzyło na człowieka, którego nazywali Finnem. Ale ci trzej nie wrócili…
— Finn ich pozabijał — wyjaśnił Bobby. — Widziałem ich. Martwych.
— Naprawdę? To może jednak mamy o czym rozmawiać. Potem widziałam, jak druga trójka z tej samej wyrzutni rozwaliła taki alfonsowaty wóz…
— To Lucas.
— Ale zaraz potem znalazł ich śmigłowiec i usmażył wszystkich trzech laserem. Wiesz coś o tym?
— Nie.
— Mógłbyś opowiedzieć mi jakąś historyjkę, Bobby Zero? Tylko szybko.
— Miałem załatwić takie jedno wejście, rozumiesz? Dostałem lodołamacz od Dwadziennie z Projektów i…
Milczała gdy skończył. Smukła rysunkowa sylwetka stała przy oknie, jakby oglądała telewizyjne drzewa.
— Mam pomysł… — spróbował. — Gdybyś mogła nam pomóc…
— Nie — przerwała.
— Ale może wtedy łatwiej byś znalazła to, czego szukasz…
— Nie. Chcę tylko załatwić tego drania, który zabił Ramireza.
— Ale my siedzimy tam w pułapce. Chcą nas pozabijać. To Maas, ci sami ludzie, których gonisz po matrycy! Wynajęli bandę Gothików i Kasuali…
— To nie Maas — stwierdziła. — To banda Eurosów przy Park Avenue. Pod lodem grubym na milę…
Bobby zastanowił się.
— To ci ze śmigłowca, tak? Ci, co załatwili tych facetów od Maasa?
— Nie. Nie mogłam namierzyć tego śmigłowca. Odlecieli na południe. Zgubiłam ich. Ale czegoś się domyślam… W każdym razie posyłam cię z powrotem. Chcesz wypróbować ten kod Yaków, proszę bardzo.
— Ale my potrzebujemy pomocy…
— Z pomocy nie ma zysku, Bobby Zero — odparła.
I nagle znalazł się znów przed dekiem Jammera, czując ból w mięśniach grzbietu i szyi. Przez chwilę nie mógł zogniskować wzroku, więc dopiero po minucie się zorientował, że w gabinecie są obcy.