Выбрать главу

Mężczyzna był wysoki, może nawet wyższy niż Lucas, ale szczuplejszy, węższy w biodrach. Miał na sobie jakąś zwisającą luźno wojskową kurtkę z ogromnymi kieszeniami. Nagą pierś przecinał tylko poziomo czarny pasek nylonu. Oczy wyglądały na posiniaczone, rozgorączkowane. W ręku trzymał największy rewolwer, jaki Bobby w życiu oglądał: rodzaj rozrośniętego colta z zamontowanym pod lufą jakimś dziwacznym układem podobnym do głowy kobry. Obok, kołysząc się lekko, stała dziewczyna mniej więcej w wieku Bobby'ego z tak samo posiniaczonymi, lecz ciemnymi oczami i prostymi kasztanowymi włosami, którym przydałoby się mycie. Nosiła dżinsy i czarną bluzę za dużą o kilka numerów. Mężczyzna wyciągnął lewą rękę i podtrzymał ją.

Bobby przyjrzał się im i wstrzymał oddech, gdy nagle napłynęła fala wspomnień.

Dziewczęcy glos, kasztanowe włosy, ciemne oczy, lód pożerający świadomość, drętwiejące zęby, jej glos, coś wielkiego pochylającego się nad nim…

— Viv la Vyèj — odezwała się Jackie tuż obok, mocno ściskając go za ramię. — Dziewica Cudów. Przybyła, Bobby. Danbala ją przysłał!

— Zszedłeś na chwilę, mały — zwrócił się do Bobby'ego przybysz. — Co się stało?

Bobby zamrugał, rozejrzał się gorączkowo, napotkał oczy Jammera, zaszklone od środków uśmierzających i bólu.

— Powiedz mu — szepnął Jammer.

— Nie dostałem się do Yaków. Ktoś mnie złapał. Nie wiem jak.

— Kto? — Mężczyzna objął dziewczynę ramieniem.

— Mówiła, że nazywa się Slide. Z Los Angeles.

— Jaylene — mruknął obcy.

Na biurku Jammera zabrzęczał telefon.

— Odbierz — polecił mężczyzna.

Bobby obejrzał się, gdy Jackie wcisnęła klawisz pod monitorem. Ekran rozjaśnił się, zamrugał i pokazał im twarz mężczyzny, szeroką i bardzo bladą, o sennych, głęboko osadzonych oczach. Włosy miał wyblakłe, prawie białe i zaczesane gładko do tyłu. I najbardziej wredne usta, jakie Bobby widział.

— Turner — powiedział. — Chyba musimy pogadać. Zostało ci niewiele czasu. Na początek powinieneś wyprosić tych ludzi z pokoju…

ROZDZIAŁ 29

ARTYSTA

Powiązana w węzły lina ciągnęła się w nieskończoność. Od czasu do czasu mijali zakręty i rozwidlenia tunelu; w takich miejscach lina była umocowana do belki czy przyklejona do ściany przezroczystą bryłą żywicy epoksydowej. Powietrze wciąż było stęchłe, ale chłodniejsze. Kiedy przystanęli na odpoczynek w cylindrycznej komorze, gdzie tunel rozszerzał się przed potrójnym rozgałęzieniem, Marly poprosiła Jonesa o niewielką lampę roboczą, którą nosił na szarej elastycznej taśmie na czole. Trzymając ją w czerwonej rękawicy skafandra, oświetliła ściany komory. Powierzchnię znaczyły wzory mikroskopijnie cienkich linii…

— Włóż hełm — poradził Jones. — Masz lepsze światło niż moje… Marly zadrżała.

— Nie. — Oddała mu lampę. — Pomożesz mi to zdjąć? Stuknęła palcem rękawicy w twardą płytę piersiową skafandra.

Lustrzana kula hełmu wisiała u pasa na chromowanym karabinku. — Lepiej w nim zostań — powiedział Jones. — To tutaj jedyny. Mam jeszcze jeden tam gdzie sypiam, ale bez tlenu. Butle Wiga nie pasują do mojego transpiratora, a jego skafander to same dziury…

Wzruszył ramionami.

— Nie. Proszę. — Szarpnęła zatrzask w talii, gdzie widziała, jak Rez coś przekręca. — Nie wytrzymam dłużej…

Jones podciągnął się po linie i zrobił coś, czego nie zauważyła. Rozległ się trzask.

— Wyciągnij ręce nad głową — polecił.

Kosztowało ją to trochę wysiłku, ale w końcu była wolna, wciąż w czarnych dżinsach i jedwabnej bluzce, które włożyła na ostateczne spotkanie z Alainem. Jones przypiął pusty skafander do liny jeszcze jednym zamocowanym u pasa karabinkiem, potem odczepił jej wypchaną torebkę.

— Chcesz ją? To znaczy, czy chcesz wziąć ze sobą? Możemy ją tu zostawić i zabrać w drodze powrotnej.

— Nie. Wezmę. Daj mi ja.

Przytrzymała się liny łokciem i otworzyła torebkę. Wypadł jej żakiet, a przy okazji jeden but. Zdołała upchnąć but z powrotem i wcisnęła się jakoś w żakiet.

— Niezły kawałek skóry… — zauważył Jones.

— Proszę — przerwała mu. — Spieszmy się.

— Już niedaleko.

Światło jego lampy wskazało j ej kierunek i miejsce, gdzie lina znikała w jednym z trzech otworów ustawionych w trójkąt równoboczny.

— To już koniec — powiedział. — Dosłownie.

Postukał w chromowaną śrubę, do której ktoś przymocował linę żeglarskim węzłem. Głos odbijał się od ścian, aż miała wrażenie, że słyszy inne głosy szepczące poza chórami echa.

— Na takie przedstawienie potrzeba będzie więcej światła. Odepchnął się nogami wzdłuż szybu i pochwycił sterczącą ze ściany metalową szafkę w kształcie trumny. Otworzył. Marly widziała, jak w kręgu światła lampy poruszają się jego dłonie. Palce miał wąskie i delikatne, ale paznokcie krótkie i płaskie, obwiedzione czarnymi paskami brudu. Na grzbiecie prawej dłoni wytatuował sobie litery „CJ”. Takie tatuaże ludzie robią w więzieniu… Po chwili wyłowił kawałek grubego, izolowanego przewodu. Przyjrzał się wnętrzu szafki i wcisnął przewód za miedziany przełącznik.

Ciemność przed nimi zniknęła w białej powodzi światła.

— Mamy więcej energii niż nam trzeba — oświadczył z czymś zbliżonym do gospodarskiej durny. — Wszystkie baterie słoneczne ciągle pracują, a miały zasilać mainframe'y. Chodźmy, o pani, na spotkanie z artystą, którego tak bardzo chciałaś zobaczyć.

Odepchnął się i jak pływak poszybował przez otwór, prosto w światło. W tysiące dryfujących przedmiotów. Zobaczyła, że czerwone plastikowe podeszwy znoszonych butów połatał białym silikonem uszczelniającym.

Ruszyła za nim, zapominając o swych lękach, zapominając o mdłościach i nie ustających zawrotach głowy. I znalazła się tam.

I zrozumiała.

— Chryste… — szepnęła.

— Chyba nie — odezwał się Jones. — Ale może stary Wig. Szkoda, że teraz nie pracuje. Wtedy dopiero jest na co popatrzyć.

Coś przepłynęło jej dziesięć centymetrów od twarzy: ozdobna srebrna łyżeczka przecięta dokładnie na połowy, od końca do końca.

Nie miała pojęcia, jak długo już tam przebywa, kiedy ekran rozjaśnił się i zaczął migotać. Godziny, minuty… Nauczyła się przemieszczać po komorze, za przykładem Jonesa odpychając się od wklęsłości kopuły. Jak Jones chwytała złożone, wielosegmentowe ramiona maszyny, obracała się i zwisała, obserwując wiry odpadków. Były tam dziesiątki ramion, manipulatorów zakończonych szczypcami, śrubokrętami, nożami, subminiaturową piłą tarczową, wiertłem dentystycznym… Sterczały z duralowego kadłuba tego, co kiedyś musiało być robotem konstrukcyjnym, bezzałogowym półautonomicznym urządzeniem, jakie oglądała w dzieciństwie na filmach wideo z życia na orbicie. Ale to było przyspawane do szczytu kopuły, zespolone z pancerzem; wśród geodezyjnych wiły się setki kabli i światłowodów, znikających w jego wnętrzu. Dwa ramiona, wyposażone w delikatne czujniki nacisku, były wyciągnięte; miękkie poduszki trzymały nie dokończone pudełko.

Szeroko otwierając oczy patrzyła, jak przepływają obok niezliczone przedmioty.

Pożółkła dziecięca rękawica, wielościenny kryształowy korek z jakiejś buteleczki nie istniejących już perfum, bezręka lalka z buzią z francuskiej porcelany, grube czarne wieczne pióro ze złotą skuwką, prostokątne kawałki perforowanej płyty, pognieciony czerwono-zielony wąż jedwabnego krawata… Nieskończony powolny rój, wirujące obiekty…