Выбрать главу

Z cienia wynurzył się jakiś człowiek z twarzą zniekształconą przez pękate gogle systemu amplifikacji obrazu. Machnął na nich tępymi, zblokowanymi wylotami strzałkowca Lansinga.

— Biohazard — mruknął Conroy, kiedy mijali strażnika. — Schyl głowę. I uważaj, schody są śliskie.

Platforma cuchnęła korozją, zaniedbaniem i słoną wodą. Nie było okien. Rosnące liszaje rdzy pokrywały wyblakłe kremowe ściany. Co kilka metrów ze wsporników stropu zwisały bateryjne lampy fluorescencyjne, rzucając upiorny zielonkawy blask, równocześnie jaskrawy i denerwująco nierówny. W głównej hali pracowało kilkunastu ludzi; poruszali się ze spokojną precyzją dobrych techników. Zawodowcy, pomyślał Turner. Rzadko na siebie spoglądali i prawie się nie odzywali. Było zimno, strasznie zimno. Conroy podał mu wielką parkę z mnóstwem rzepów i zamków.

Klęczący brodaty mężczyzna w futrzanej lotniczej kurtce srebrną taśmą mocował do powyginanej wręgi zwoje światłowodu. Conroy szeptem toczył dyskusję z czarną kobietą ubraną w kurtkę podobną do parki Turnera. Brodaty technik podniósł głowę i zauważył go.

— O cholera! — zawołał, wciąż na kolanach. — Domyślałem się, że to wielki numer, ale widzę, że będzie też gorąco.

Wstał, odruchowo wycierając ręce o nogawki dżinsów. Jak wszyscy tutaj, nosił mikroporowe rękawiczki chirurgiczne.

— Ty jesteś Turner. — Uśmiechnął się, zerknął w stronę Conroya i wyjął z kieszeni kurtki czarną plastikową butelkę. — Rozgrzej się trochę. Pamiętasz mnie? Byłem z tobą przy tej robocie w Marrakech, kiedy chłopak z IBM przechodził do Mitsu-G. Mocowałem ładunki do autobusu, coście nim razem z Francuzem wjechali do holu tego hotelu…

Turner wziął butelkę, zrzucił nakrywkę i przechylił. Bourbon. Zapiekł mocno i ostro, ciepło rozlało się z okolic mostka.

— Dzięki.

Oddał butelkę, a brodacz schował ją do kieszeni.

— Oakey — powiedział. — Tak się nazywam: Oakey. Pamiętasz? — Jasne — skłamał Turner. — Marrakech.

— Wild Turkey — poinformował Oakey. — Leciałem tu przez Schiphol i zajrzałem do bezcłowego. Twój partner… — jeszcze jeden rzut oka na Conroya — …jest trochę spięty. Znaczy się, nie tak jak w Marrakech. Mam rację?

Turner kiwnął głową.

— Jakbyś czegoś potrzebował, daj znać.

— Na przykład czego?

— Jeszcze drinka. Mam też peruwiański śnieg, taki całkiem żółty. — Oakey znów się uśmiechnął.

— Dzięki — powtórzył Turner.

Zauważył, że Conroy odwraca się od czarnej kobiety. Oakey też to dostrzegł, przyklęknął szybko i oderwał świeży kawałek srebrnej taśmy.

— Kto to był? — zapytał Conroy, kiedy wprowadził Turnera za wąskie drzwi z gnijącymi czarnymi uszczelkami na krawędziach. Zakręcił kołem przesuwającym zapadki; niedawno ktoś je naoliwił.

— Nazywa się Oakey.

Turner rozejrzał się po kajucie. Mniejsza. Dwie lampy, składane stoły i krzesła, wszystko nowe. Na stołach jakieś instrumenty pod czarnymi plastikowymi pokrowcami.

— Twój przyjaciel?

— Nie. Kiedyś dla mnie pracował. Podszedł do stołu i odrzucił pokrowiec.

— Co to jest?

Konsola miała prosty, surowy wygląd fabrycznego prototypu.

— Dek cyberprzestrzeni. Maas-Neotek. Turner uniósł brwi.

— Twój?

— Mamy dwa. Jeden tu, jeden na pozycji. Od Hosaki. Podobno najszybsza zabawka w matrycy, a Hosaka nie potrafi nawet skopiować konstrukcji chipów. Całkiem nowa technologia.

— Dostali je od Mitchella?

— Nie mówią. Ale wypuścili je z rąk tylko po to, żeby dać naszym dżokejom przewagę. A to świadczy, że bardzo chcą dostać faceta.

— Kto siedzi przy konsoli, Conroy?

— Jaylene Slide. Przed chwilą z nią rozmawiałem. — Ruchem głowy wskazał drzwi. — Na placówce facet z L.A. Taki dzieciak, nazywa się Ramirez.

— Są dobrzy? — Turner założył pokrowiec z powrotem.

— Lepiej, żeby byli, biorąc pod uwagę, ile im płacimy. Przez ostatnie dwa lata Jaylene zyskała niezłą reputację, a Ramirez to jej uczeń. Szlag by ich… — Conroy wzruszył ramionami. — Przecież znasz tych kowbojów, nie? Wszyscy zdrowo szurnięci.

— Skąd ich wytrzasnąłeś? A skoro już o tym mowa, skąd wziąłeś Oakeya?

Conroy uśmiechnął się.

— Od twojego agenta, Turner.

Turner przyjrzał mu się uważnie, po czym skinął głową. Odwrócił się i podniósł następny pokrowiec: plastikowe i styropianowe pudełka ułożone równo jedno na drugim na zimnym metalu stołu. Dotknął niebieskiego prostokąta plastiku z wybitym srebrnym monogramem: S W.

— Twój agent — wyjaśnił Conroy, gdy Turner odchylił pokrywkę. W łożu z jasnoniebieskiej pianki leżała broń: masywny rewolwer z brzydką naroślą pod krótką lufą. — S W Tactical.408 z ksenonowym projektorem. Powiedział, że tego zażądasz.

Turner wyjął rewolwer i wcisnął kciukiem przycisk testu baterii projektora. Dwa razy błysnęła czerwona LEDa na orzechowej rękojeści. Wypchnął na bok bębenek.

— Amunicja?

— Na stole. Ręcznie ładowane, z wybuchowymi pociskami. Turner znalazł przezroczystą kostkę bursztynowego plastiku, otworzył ją lewą ręką i wyjął nabój.

— Dlaczego mnie do tego wybrali, Conroy? — Obejrzał nabój i wsunął go do jednej z sześciu komór bębenkowego magazynka.

— Nie wiem. Wygląda na to, że mieli cię w planach, kiedy dostali wiadomość od Mitchella…

Turner zakręcił bębenkiem i zatrzasnął go.

— Pytałem, dlaczego mnie do tego wybrali. — Oburącz podniósł rewolwer i wyprostował ramiona, mierząc w twarz Conroya. — Przy takiej spluwie czasami możesz spojrzeć w głąb lufy… Zobaczyć, czy jest tam kula.

Conroy pokręcił głową, ledwie widocznie.

— A może widzisz ją w którejś z pozostałych komór…

— Nie — odparł Conroy, bardzo cicho. — Nic z tego.

— Może psychiatrzy spieprzyli robotę, Conroy. Co ty na to?

— Nie. — Twarz Conroya nie drgnęła. — Nie spieprzyli i ty nie spieprzysz.

Turner nacisnął spust. Kurek szczęknął o pustą komorę. Conroy mrugnął, otworzył usta, zamknął. Patrzył, jak Turner opuszcza Smith Wessona. Samotna kropla potu wytoczyła się z włosów i zniknęła w brwi.

— No więc? — spytał Turner. Ręka z bronią wisiała mu u boku.

Conroy wzruszył ramionami.

— Nie rób takich numerów.

— Tak bardzo im na mnie zależy?

Conroy kiwnął głową.

— To twoje przedstawienie, Turner.

— Gdzie jest Mitchell? — Znowu wysunął magazynek i zaczął ładować pięć pozostałych komór.

— W Arizonie. Jakieś pięćdziesiąt kilometrów od linii Sonory, w ośrodku badawczym na płaskowyżu. Maas Biolabs, Ameryka Północna. Wszystko tam należy do nich, aż do samej granicy, a płaskowyż leży w samym środku pól obserwacji czterech satelitów zwiadowczych. Mucho szczelny system.

— A jak my mamy się tam dostać?

— Nie musimy. Mitchell sam wyjdzie. Zaczekamy na niego, przejmiemy i dostarczymy Hosace jego dupę w jednym kawałku. — Conroy sięgnął zgiętym palcem za rozpięty kołnierzyk czarnej koszuli i wyciągnął czarną nylonową linkę, a potem zapięty na rzepa nylonowy futerał. Otworzył go ostrożnie, wyjął jakiś przedmiot i na otwartej dłoni wręczył Turnerowi. — Masz. To nam przysłał.