— Wierzę ci.
— Jednak Mitchell załatwił nas obu, Turner. Sprawnie i czysto.
— Dlatego go zabili.
— Sam się zabił — sprostował Conroy. — Według kretów Vireka na płaskowyżu. Jak tylko zobaczył, że mała odleciała motolotnią, podciął sobie gardło skalpelem.
— Coś dużo trupów w tej sprawie — zauważył Turner. — Oakey nie żyje. I ten Japończyk, który pilotował dla ciebie śmigłowiec.
— Domyśliłem się, kiedy nie wrócili. — Conroy wzruszył ramionami.
— Próbowali nas załatwić — dodał Turner.
— Człowieku, oni chcieli tylko pogadać… Zresztą nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy o dziewczynie. Tyle tylko, że zniknąłeś, a ten cholerny myśliwiec nie trafił na pas w Bogocie. Nie myśleliśmy o niej nawet, dopóki nie przyjrzeliśmy się farmie twojego brata i nie znaleźliśmy harriera. Twój brat niczego nie chciał Oakeyowi powiedzieć. Był wściekły, bo Oakey popalił jego psy. Oakey mówił, że dom wyglądał jakby tam mieszkała kobieta. Ale się nie pojawiła.
— Co z Rudym?
Twarz Conroya zachowała wyraz absolutnej obojętności.
— Oakey ściągnął wszystko, co trzeba z monitorów — wyjaśnił po chwili milczenia. — Wtedy dowiedzieliśmy się o dziewczynie.
Turnera zabolał kark. Pas kabury wrzynał mu się w pierś. Niczego nie czuję, powtarzał sobie, zupełnie niczego nie czuję…
— Mam do ciebie pytanie, Turner. Nawet kilka, ale przede wszystkim to: co, u diabła, tam robisz?
— Słyszałem, że to niezły lokal, Conroy.
— Tak. Ekskluzywny. Tak ekskluzywny, że musiałeś połamać dwóch moich odźwiernych, by wejść do środka. Wiedzieli, że nadchodzisz, Turner, czarnuchy i ten szczeniak. Inaczej dlaczego by cię wpuścili?
— Musisz sam dojść do tego, Connie. Ostatnio masz chyba łatwy dostęp do danych…
Conroy zbliżył twarz do kamery.
— Żebyś wiedział. Virek od miesięcy miał ludzi rozrzuconych po całym Ciągu. Nasłuchiwali pogłosek, plotek kowbojów. Słyszeli, że gdzieś krąży eksperymentalny biosoftware. W końcu jego ludzie zlokalizowali Finna, ale pojawiła się inna grupa, zespół Maasa; najwyraźniej szukali tego samego. Zespół Vireka wycofał się i obserwował chłopców Maasa, a chłopcy Maasa zaczęli rozwalać ludzi. Więc zespół Vireka skupił się na tych czarnych, małym Bobbym i całej reszcie. Opowiedzieli mi to, kiedy się domyśliłem, że od Rudy'ego wyruszysz w tę stronę. Sprawdziłem, gdzie się kierują ci czarni i wynająłem trochę mięśniaków, żeby ich tu przymrozić, dopóki nie przyślę kogoś, komu mogę zaufać…
— Mówisz o tych ćpunach na zewnątrz? — Turner uśmiechnął się. — Chyba przegiąłeś, Connie. Już pewnie nigdzie nie możesz uzyskać profesjonalnej pomocy, co? Ktoś sypnął, że zagrałeś na dwie strony i że w efekcie sporo zawodowców straciło życie. Dlatego wynajmujesz gówniarzy ze śmiesznymi fryzurami? Zawodowcy już słyszeli, że Hosaka poluje na twój tyłek. Prawda, Connie? I wszyscy wiedzą, co zrobiłeś.
Turner uśmiechał się szeroko. Kątem oka zauważył, że mężczyzna w smokingu też się uśmiecha: wąski uśmiech z masą zębów, drobnych niczym białe ziarna kukurydzy.
— To ta dziwka Slide — mruknął Conroy. — Mogłem ją zdjąć na platformie… Przedostała się gdzieś i zaczęła zadawać pytania. Nie sądzę, żeby już coś odkryła, ale zaczęła paplać w pewnych kręgach… Wszystko jedno. Masz już cały obraz. Ale nic ci to nie pomoże, już nie. Virek chce tę dziewczynę. Ściągnął ludzi z tej drugiej akcji i teraz ja prowadzę dla niego całą sprawę. Pieniądze, Turner… Pieniądze jak u zaibatsu…
Turner wpatrywał się w jego twarz. Przypomniał sobie Conroya w barze w hotelu pośród dżungli. Przypomniał go sobie później, w Los Angeles, kiedy przystąpił do działania i tłumaczył tajemną ekonomię przejść międzykorporacyjnych…
— Cześć, Connie — powiedział. — Znamy się, prawda? — Jasne, dziecinko. — Conroy uśmiechnął się.
— Warunki są jasne. Teraz już tak. Chcesz dziewczynę.
— Zgadza się.
— Ale po równo, Connie. Wiesz, że pracuję tylko pół na pół, prawda?
— Pewno. To duży numer. Nawet nie proponowałbym innego układu.
Turner patrzył na obraz twarzy. Conroy wciąż się uśmiechał.
— I co ty na to?
A wtedy Jammer wyciągnął rękę i wyrwał kabel telefonu ze ściennego gniazdka.
— Czas — rzekł. — Właściwy czas zawsze jest ważny. — Upuścił wtyczkę na podłogę. — Gdybyś mu powiedział, zacząłby działać natychmiast. Dzięki temu zyskaliśmy na czasie. Spróbuje znowu, będzie chciał sprawdzić, co się stało.
— Skąd wiesz, co mu chciałem powiedzieć?
— Bo znam pieprzonych ludzi. Widziałem ich wielu, aż za wielu. A w szczególności widziałem wielu podobnych do ciebie. Masz to wypisane na twarzy. Powiedziałbyś mu, żeby sam żarł to gówno i zdychał. — Jammer usiadł wygodnie na fotelu. Skrzywił się, kiedy poruszył dłonią owiniętą w barową ścierkę. — Kim jest ta Slide, o której mówiliście? Dżokejem?
— Jaylene Slide. Los Angeles. Prawdziwy as.
— To ona porwała Bobby'ego — przypomniał sobie Jammer. — Jest cholernie blisko twojego kumpla z telefonu…
— Ale prawdopodobnie o tym nie wie.
— Zobaczymy, jak można temu zaradzić. Sprowadź tu chłopaka.
ROZDZIAŁ 31
GŁOSY
— Lepiej znajdę Wiga — powiedział.
Marly patrzyła, zahipnotyzowana ruchem manipulatorów; szukały elementów w wirze przedmiotów, chwytając i odrzucając podtrzymywały ten wir: odrzucone obiekty odfruwały, zderzały się z innymi, dryfowały w nowych układach. Cały proces poruszał nimi łagodnie, powoli, bezustannie.
— Lepiej… — powtórzył.
— Co?
— Lepiej pójdę poszukać Wiga. Może wymyślić coś głupiego, kiedy się zjawią ludzie twojego szefa. Wiesz, nie chcę, żeby sobie zrobił krzywdę. — Był niepewny, wyraźnie zakłopotany.
— Dobrze — odparła. — Mnie tu nic nie grozi. Popatrzę. Przypomniała sobie obłąkane oczy Wiga, promieniujące od niego szaleństwo; przypomniała sobie wrogą chytrość, jaką wyczuła w jego głosie słyszanym przez radio „Sweet Jane”. Dlaczego Jones tak się o niego troszczy? Ale potem wyobraziła sobie, czym może być życie w tym Miejscu, w martwych rdzeniach Tessier-Ashpoolów. Cokolwiek ludzkiego, cokolwiek żywego może się tu wydać bezcenne…
— Masz rację. Idź go poszukaj.
Chłopak uśmiechnął się nerwowo, odepchnął nogami i popłynął do otworu, gdzie była umocowana lina.
— Wrócę po ciebie — obiecał. — Pamiętaj, gdzie zostawiłaś skafander…
Korpus z szumem obracał się tam i z powrotem, manipulatory poruszały się, łowiąc nowy wiersz…
Potem nigdy nie była pewna, czy głosy istniały naprawdę. W końcu jednak doszła do wniosku, że były elementem jednej z tych sytuacji, w których „rzeczywistość” staje się tylko kolejną koncepcją.
Zdjęła żakiet, ponieważ pod kopułą zrobiło się cieplej, jakby bezustanny ruch ramion rozgrzewał powietrze. Umocowała go wraz z torebką do zaczepu pod ekranem modlitewnym. Pudełko jest prawie gotowe, pomyślała, choć w zakończonych poduszeczkami chwytakach poruszało się tak szybko, że nie widziała dokładnie… I nagle popłynęło swobodnie, wirując w powietrzu, a ona skoczyła po nie instynktownie i przekoziołkowała ponad migającymi ramionami, przyciskając do piersi swój skarb. Nie mogła zwolnić i uderzyła o przeciwległą ścianę, stłukła sobie ramię i rozerwała bluzkę. Dryfując w oszołomieniu ściskała pudełko, spoglądała przez prostokąt szkła na układ pożółkłych starych map i poszarzałego lustra. Morza kartografów zostały wycięte, odsłaniając łuszczącą się srebrzystą powierzchnię: masy lądów płynące po brudnym srebrze… Podniosła głowę i zobaczyła, jak błyszczące ramię łapie za rękaw jej brukselski żakiet. Wirująca z gracją o pół metra dalej torebka była następna, schwytana przez manipulator z sensorem optycznym i prostymi szczypcami.