Выбрать главу

Słuchał własnego głosu, jakby to mówił ktoś inny. Był gdzieś, potem wrócił i teraz znalazł się tutaj, w neonowym szkicu Jaylene Slide. A w drodze widział, jak wielka struktura, ta sama, która ich wessała, zaczyna zmieniać się i przesuwać; gigantyczne bloki wirowały, stapiały się, ustawiały w nowym porządku, cały kształt ulegał przemianie…

— Conroy — powtórzyła. Erotyczny zygzak przystanął obok okna wideo; coś w jego liniach sugerowało znużenie, nawet nudę. — Tak myślałam.

Obraz wideo zniknął w rozbłysku bieli, wyostrzył znowu jako widok starego kamiennego budynku.

— Park Avenue. Siedzi tam z tymi swoimi Eurosami i szykuje nowe draństwo. — Westchnęła. — Myśli, że jest bezpieczny. Widzisz? Skasował Ramireza jak muchę, nakłamał mi prosto w oczy, odleciał do Nowego Jorku do nowej roboty, a teraz myśli, że jest bezpieczny…

Figura przesunęła się i obraz znów uległ zmianie. Teraz na ekranie Bobby zobaczył twarz białowłosego, tego samego, który u Jammera rozmawiał z tym obcym przez telefon. Włączyła się w jego linię, pomyślał…

— Albo i nie — powiedział Conroy, gdy tylko zaskoczyło audio. — Tak czy tak, mamy ją. Żadnych problemów.

Jest chyba zmęczony, pomyślał Bobby. Ale panuje nad sytuacją. Twardziel. Jak Turner.

— Obserwowałam cię, Conroy — szepnęła Slide. — Mój dobry kumpel, Bunny, pilnuje cię dla mnie. Nie jesteś jedynym, który nie śpi dzisiaj przy Park Avenue…

— Nie — mówił Conroy. — Możemy dostarczyć ją wam do Sztokholmu na jutro. Oczywiście.

Uśmiechnął się do kamery.

— Zabij go, Bunny — powiedziała. — Zabij ich wszystkich. Rozwal całe to piętro… i jeszcze jedno niżej. Już.

— Zgadza się — stwierdził Conroy i wtedy coś się stało. Coś wstrząsnęło kamerą i obraz rozmył się. — Co jest? — zawołał już innym głosem i nagle ekran zgasł.

— Pal się, skurwielu — wycedziła.

A Bobby'ego znowu wciągnęło w mrok.

ROZDZIAŁ 33

WRAK I WIR

Marly przez całą godzinę dryfowała w powolnym wirze, podziwiając taniec twórcy pudełek. Groźba Paco nie wystraszyła jej, choć nie miała wątpliwości, że zamierzają zrealizować. Na pewno zrealizuje. Nie miała pojęcia, co się stanie, kiedy sforsują śluzę. Pewnie zginie ona i Jones, i Wigan Ludgate. Może zawartość kopuły wyfrunie w przestrzeń jak rozkwitający obłok koronek, poczerniałych monet, kulek i kawałków sznurka, pożółkłych stronic starych książek. Będą przez wieczność orbitować wokół rdzeni. To byłoby w odpowiednim tonie; artysta, który uruchomił twórcę pudełek, byłby zadowolony…

Nowe pudełko przesunęło się przez rząd wyłożonych gąbką chwytaków. Odrzucone kanciaste skrawki drewna i szkła odleciały z jądra tworzenia, by dołączyć do tysiąca innych przedmiotów. Zagubiła się w tym, zapatrzona i oczarowana. I wtedy do kopuły wrócił Jones, zdenerwowany, z twarzą pokrytą warstewką potu i kurzu, ciągnąc na krótkiej lince czerwony skafander.

— Nie mogę ściągnąć Wiga do kajuty, którą da się uszczelnić — oznajmił. — To dla ciebie…

Skafander zawirował pod nim. Jones pochwycił go gorączkowo.

— Nie chcę tego — odparła, zachwycona tańcem.

— Wkładaj! Natychmiast! Nie ma czasu!

Poruszał ustami, ale nie wydobywał żadnego dźwięku. Spróbował złapać ją za rękę.

— Nie — powtórzyła, odsuwając się lekko. — Co z tobą?

— Włóż ten piekielny skafander! — wrzasnął, odpowiedziały mu głębsze echa.

— Nie.

Ekran nad jego głową zamigotał, budząc się do życia. Wyostrzył się wizerunek Paco.

— Señor nie żyje — poinformował. Jego twarz nie wyrażała niczego. — Trwa reorganizacja jego licznych przedsięwzięć. Tymczasem jestem niezbędny w Sztokholmie. Zostałem upoważniony, by zawiadomić Marly Krushkovą, że nie jest już zatrudniona przez zmarłego Josefa Vireka, nie jest też pracownikiem zarządu jego majątku. Pełna kwota jej poborów została zdeponowana w Banku Francji i może zostać podjęta po przedstawieniu ważnego dowodu tożsamości. Odpowiednie deklaracje podatkowe przesłano władzom skarbowym Francji i Belgii. Działające linie kredytowe straciły ważność. Byłe rdzenie korporacji Tessier-Ashpool SA są własnością jednej z pomocniczych osobowości zmarłego Josefa Vireka i każdy przebywający na ich obszarze stanie przed zarzutem bezprawnego wtargnięcia.

Jones zamarł z uniesioną ręką, z palcami wyprostowanymi sztywno, by utwardzić krawędź dłoni. Paco zniknął.

— Chcesz mnie uderzyć? — spytała Marly. Opuścił rękę.

— Miałem zamiar. Przyłożyć ci i wcisnąć w ten przeklęty skafander… — Wybuchnął śmiechem. — Ale cieszę się, że już nie trzeba. Popatrz, zrobił nowe…

Spomiędzy falującego gąszczu ramion wypłynęło wirujące pudełko. Pochwyciła je bez trudu.

Wnętrze, za prostokątem szkła, było gładko wyłożone kawałkami skóry wyciętej z jej żakietu. Siedem numerowanych holofiszy niczym miniaturowe nagrobki wyrastało z czarnego, skórzanego podłoża. Zmięte opakowanie gauloise'ów leżało oparte o skórę na tylnej ściance, obok szarych w czarne paski firmowych zapałek z piwiarni na Dworze Napoleona.

I to wszystko.

Później, kiedy w labiryncie korytarzy na drugim końcu rdzeni pomagała Jonesowi szukać Wigana Ludgate'a, zatrzymał się na chwilę, łapiąc przyspawany uchwyt.

— Wiesz — powiedział. — Dziwna sprawa z tymi pudełkami…

— Tak?

— Gdzieś w Nowym Jorku Wig dostawał za nie wściekle dobrą cenę. Mówię o pieniądzach. Ale czasem płacili mu czym innym, rzeczami, które tu docierały…

— Jakimi rzeczami?

— Chyba programami. Tak mi się wydaje. Ten stary pierdziel jest bardzo tajemniczy, kiedy chodzi o to, co podobno mówią mu głosy… Kiedyś dostał coś, co przysięgał, że jest biosoftem. To te nowe kości…

— I co z nim zrobił?

— Zgrał wszystko do rdzeni. — Jones wzruszył ramionami.

— I zatrzymał?

— Nie. Rzucił na stos towaru, który zebraliśmy do najbliższego przerzutu na dół. Podłączył do rdzeni, a potem sprzedał za tyle, ile mógł dostać.

— Wiesz dlaczego? O co w tym chodziło?

— Nie — mruknął Jones. Stracił zainteresowanie opowieścią. — Powiedział tylko, że Pan działa na dziwne sposoby. Że Bóg lubi mówić do siebie…

ROZDZIAŁ 34

ŁAŃCUCH DŁUGI NA TRZY MILE

Pomógł Beauyoirowi przenieść Jackie na scenę, gdzie położyli ją przed wiśniowym zestawem bębnów akustycznych i przykryli znalezionym w szatni starym czarnym płaszczem. Miał aksamitny kołnierz i całe lata kurzu na ramionach — tak długo tam wisiał.

— Map fe jubile mnan — powiedział Beauvoir, dotykając kciukiem czoła martwej dziewczyny. Spojrzał na Turnera. — To samoofiarowanie — przetłumaczył, po czym delikatnie podciągnął czarny płaszcz, zakrywając jej twarz.

— To było szybkie — mruknął Turner. Nic innego nie przyszło mu do głowy.

Z kieszeni szarej szaty Beauvoir wyjął paczkę mentolowych papierosów i zapalił jednego złotą zapalniczką Dunhilla. Poczęstował Turnera, ale ten odmówił.

— W kreolskim jest takie powiedzenie…

— Jakie?

— Zło istnieje.

— Hej — odezwał się ponuro Bobby Newmark ze swojego posterunku przy drzwiach, z okiem przy szczelinie w kotarach. — Musiało podziałać, tak czy inaczej. Gothicy zaczynają odchodzić, a Kasuali już wcale nie widać…

— Dobrze — stwierdził Beauvoir. — To dzięki tobie, Graf. Załatwiłeś wszystko jak należy. Zasłużyłeś na swoje pseudo.