Выбрать главу

Turner odłożył rewolwer na stolik i wziął niezwykły obiekt. Przypominał nabrzmiały szary mikrosoft: z jednej strony standardowe neurozłącze, z drugiej dziwaczna zaokrąglona narośl, niepodobna do niczego, co w życiu widział.

— Co to jest?

— Biosoft. Jaylene go włączyła; myślała, mówi, że chodzi o zrzut danych z SI. To coś w rodzaju dossier Mitchella z doklejoną na końcu wiadomością do Hosaki. Lepiej sam się włącz; chcesz się szybko zorientować w sytuacji…

Turner podniósł głowę.

— Jak to wzięło Jaylene?

— Powiedziała, że lepiej to robić na leżąco. Chyba się jej nie spodobało.

Maszynowe sny powodowały szczególny zawrót głowy. Turner położył się na dziewiczym płacie zielonej gąbki w zaimprowizowanej sypialni i włączył dossier Mitchella. Uruchamiało się powoli — dość czasu, żeby zamknąć oczy.

Dziesięć sekund później miał je otwarte. Zacisnął palce na gąbce i zwalczył atak mdłości. Jeszcze raz zamknął oczy… Zaskoczyło znowu, stopniowo: migotliwy, nieliniowy potok faktów i odczuć zmysłowych, rodzaj opowieści przekazywanej w surrealistycznych przeskokach i cięciach. Mgliście przypominało jazdę rollercoasterem, który przefazowywał z istnienia w niebyt i z powrotem w przypadkowych, niewiarygodnie szybkich interwałach, po każdym pulsie nicości zmieniając wysokość, kąt i kierunek. Tyle że te zmiany nie miały nic wspólnego z fizyczną orientacją, a raczej z błyskawicznymi przekształceniami systemu paradygmatów i symboli. Te dane nigdy nie były przeznaczone dla ludzkiego odbiornika.

Otwierając oczy wyrwał obiekt z gniazda i podniósł na śliskiej od potu dłoni. Czuł się jak przebudzony z koszmaru. Nie horroru, gdzie podświadome lęki przyjmują proste i straszne kształty. Był to inny sen, nieskończenie bardziej niepokojący, gdzie wszystko jest doskonale normalne, a jednak całkowicie błędne…

Intymność przeżycia budziła w nim obrzydzenie. Walczył z falami przekazu czystych emocji, całą siłą woli powstrzymując miażdżące uczucie pokrewne chyba miłości: obsesyjną czułość, jaka opanowuje patrzącego wobec obiektu długiej obserwacji. Wiedział, że miną godziny i dni, a wciąż na powierzchnię świadomości będą się wydobywać najdrobniejsze szczegóły naukowych dokonań Mitchella albo imię jego kochanki i zapach jej gęstych rudych włosów w promieniach słońca sączących się przez…

Usiadł gwałtownie. Plastikowe podeszwy butów uderzyły o rdzewiejący pokład. Wciąż miał na sobie parkę, a Smith Wesson w bocznej kieszeni boleśnie uderzył o biodro.

To minie. Psychiczny odór Mitchella rozwieje się, podobnie jak parowały po każdym użyciu hiszpańska gramatyka i słownictwo. To, czego doświadczył, było dossier z ochrony Maasa, skompilowanym przez świadomy komputer. Nic więcej. Schował biosoft do czarnego futerału Conroya, kciukiem wygładził rzep na zapięciu i założył na szyję nylonową linkę.

Uświadomił sobie dobiegający z zewnątrz szum fal oblewających podpory platformy.

— Hej, szefie! — zawołał ktoś zza brunatnego wojskowego koca, służącego jako drzwi przy wejściu do wspólnej sypialni. — Conroy powiedział, że czas już zlustrować żołnierzy, a potem lecieć z nim w inne miejsca. — Brodata twarz Oakeya wsunęła się za koc. — Inaczej bym pana nie budził.

— Nie spałem — mruknął Turner, odruchowo masując palcami skórę wokół wszczepionego za uchem gniazda.

— To szkoda — stwierdził Oakey. — Mam dermy, które uśpią człowieka na cacy, głęboko, godzina na sztukę. A potem dowalają jakiś ostry pobudzacz, człowiek przytomnieje i może się brać za robotę. Nie bujam…

Turner pokręcił głową.

— Zaprowadź mnie do Conroya.

ROZDZIAŁ 5

PRACA

Marly zameldowała się w niedużym hotelu z zielonymi palmami w ciężkich mosiężnych donicach i wytartą szachownicą kafelków na korytarzach. Winda była pozłacaną klatką z różanymi płytami boazerii, pachnącą olejkiem cytrynowym i cygarami.

Dostała pokój na piątym piętrze. Pojedyncze wysokie okno wychodziło na pustą alejkę — okno, które mogła naprawdę otworzyć. Kiedy wyszedł uśmiechnięty boy, opadła na fotel, którego pluszowe pokrycie przyjemnie kontrastowało z przyćmionymi barwami belgijskiego dywanu. Po raz ostatni rozpięła swoje stare paryskie buty, zrzuciła je i spojrzała na kilkanaście lśniących plastikowych reklamówek, które boy starannie ułożył na łóżku. Jutro, obiecała sobie, kupię walizkę. I szczoteczkę do zębów.

— Jestem w szoku — zwróciła się do toreb z zakupami. — Muszę uważać. Wszystko wydaje się nierzeczywiste.

Zerknęła w dół. Rajstopy przetarły się na palcach obu stóp. Potrząsnęła głową. Nowa torebka leżała na białym marmurowym stoliku przy łóżku; była czarna, z wołowej skóry wyprawionej grubo i miękko jak holenderskie masło. Zapłaciła za nią więcej niż była winna Andrei za mieszkanie. A za noc w hotelu zapłaci też niemało. W torebce miała paszport i chip kredytowy wydany w Galerie Duperey. Rachunek na jej nazwisko został otwarty w orbitalnym oddziale Nederlands Algemeen Bank.

Przeszła do łazienki i pokręciła gładkimi mosiężnymi kranami nad wielką białą wanną. Z japońskiego filtra trysnęła z sykiem gorąca woda z bąbelkami powietrza. Hotel zaopatrzył łazienkę w paczki soli kąpielowych, tubki kremów i pachnących olejków. Wylała do wody olejek i zaczęła się rozbierać. Poczuła ukłucie żalu, kiedy rzucała za siebie Sally Stanley. Jeszcze przed godziną był to jej ulubiony żakiet i chyba najdroższy element skromnego majątku. Teraz stał się czymś, co zostawi w pralni; może trafi na jeden z pchlich targów, gdzie jako studentka sama chodziła na zakupy.

Lustra zaszły mgłą, przesłaniającą odbicie jej nagości. Łazienka wypełniła się pachnącą parą. Czy to naprawdę takie łatwe? Czy płaski chip kredytowy Vireka przeniósł ją z nędzy do tego hotelu z białymi, grubymi, szorstkimi ręcznikami? Odczuwała rodzaj psychicznego zawrotu głowy, jak gdyby stanęła na krawędzi przepaści. Zastanawiała się, ile mogą znaczyć pieniądze, jeśli tylko ma się ich dużo, naprawdę dużo. Podejrzewała, że tylko Virekowie tego świata mogą dysponować taką wiedzą, a bardzo prawdopodobne, że funkcjonalnie nie są zdolni do jej przyjęcia. Zwracanie się z tym do Vireka byłoby jak wypytywanie ryby o wodę. Tak, moja droga, jest mokra; tak, moje dziecko, rzeczywiście jest ciepła, pachnąca, a ręczniki szorstkie.

Weszła do wanny i ułożyła się wygodnie.

Jutro pójdzie do fryzjera. W Paryżu.

Telefon Andrei zadzwonił szesnaście razy, zanim Marly przypomniała sobie o specjalnym programie. Z pewnością ciągle działa, a na liście nie ma tego niedużego, ale drogiego hotelu w Brukseli. Pochyliła się, by odłożyć słuchawkę na marmurowy blat stolika. Natychmiast zabrzęczała cicho, tylko raz.

— Kurier dostarczył przesyłkę z Galerie Duperey.

Kiedy wyszedł boy — tym razem młodszy i smagły, pewnie Hiszpan — przeniosła paczkę do okna i obejrzała ze wszystkich stron. Była opakowana w pojedynczy arkusz ręcznie czerpanego papieru, ciemnoszary, poskładany i założony w ten niezwykły japoński wzór, który nie wymaga kleju ani sznurka, choć wiedziała, że kiedy raz go rozwinie, nigdy nie zdoła złożyć z powrotem. Nazwę i adres galerii wytłoczono w rogu, a jej nazwisko i nazwę hotelu wypisano ręcznie pośrodku, perfekcyjną kursywą.

Rozwinęła papier. Ujrzała nowy holoprojektor Brauna i płaską pochewkę z przezroczystej folii. W pochewce tkwiło siedem ponumerowanych płytek holofisz. Za żelazną balustradą miniaturowego balkonu zachodzące słońce malowało złotem Stare Miasto. Słyszała klaksony i krzyki dzieci. Zamknęła okno i podeszła do biurka. Braun był gładkim czarnym prostopadłościanem, zasilanym z baterii słonecznych. Sprawdziła poziom ładowania i wsunęła do szczeliny pierwszą holofiszę.