Nad Braunem rozkwitło pudełko, które widziała w Virekowej symulacji Güell Park. Jaśniało z krystaliczną ostrością najlepszych muzealnych hologramów. Kość i złoto obwodów, zwietrzała koronka i matowa kulka wytoczona z gliny. Marly pokręciła głową. Jak ktoś zdołał ułożyć te elementy, te śmieci, w taki sposób, że chwytały za serce, nabijały duszę jak na haczyk? Ale przecież wiedziała, że to możliwe. Wiele lat temu dokonał tego człowiek nazwiskiem Cornell, który również tworzył pudełka.
Zerknęła w lewo, na rzucony na biurko elegancki szary papier. Trafiła do tego hotelu przypadkiem, kiedy zmęczyła się zakupami. Nikomu nie mówiła, że tu mieszka. A już z pewnością nikomu z Galerie Duperey.
ROZDZIAŁ 6
BARRYTOWN
Był nieprzytomny przez jakieś osiem godzin, sądząc po zegarze na Hitachi matki. Wrócił do siebie patrząc w jego zakurzoną tarczę. Coś twardego uwierało go w udo. Ono-Sendai. Przetoczył się na bok.
Stęchły odór wymiocin.
Potem był pod prysznicem, nie bardzo wiedząc, jak się tam znalazł. Nie zdejmując ubrania kręcił kurkami. Drapał, szczypał i ugniatał twarz. Sprawiała wrażenie gumowej maski.
Coś się stało. Coś niedobrego, wielkiego… Nie był pewien co.
Mokre ubranie stopniowo opadało w stosik na kafelkach podłogi. W końcu wyszedł, stanął nad umywalką, odgarnął z czoła mokre włosy i spojrzał na twarz w lustrze. Bobby Newmark, nie ma sprawy.
— Nie, Bobby, jest sprawa. Mamy problem…
Narzuciwszy ręcznik na ramiona, ociekający wodą poszedł wąskim korytarzykiem do sypialni, małego trójkątnego pokoiku na samym końcu mieszkania. Kiedy stanął w drzwiach, włączył się zestaw holopornu: szóstka dziewcząt, uśmiechniętych, spoglądających na niego z wyraźnym podziwem. Zdawało się, że stoją poza ścianami, w mglistych otchłaniach niebieskiej przestrzeni; ich białe uśmiechy i jędrne młode ciała jaśniały niczym neony. Dwie wysunęły się do przodu i zaczęły się dotykać.
— Stop — rzucił.
Projektor wyłączył się na jego rozkaz. Dziewczyny zniknęły. Zestaw należał kiedyś do starszego brata Linga Warrena; ubrania i fryzury dziewczyn były staromodne i trochę zabawne. Mógł z nimi rozmawiać, kazać im robić różne rzeczy samym albo ze sobą nawzajem. Pamiętał, że kiedy miał trzynaście lat, kochał się w Brandi, tej w niebieskich błyszczących spodniach. Teraz cenił holoprojekcje głównie z powodu iluzji przestrzeni, jakiej brakowało w ciasnej sypialni.
— Coś się stało — powiedział, wciągając czarne dżinsy i prawie czystą koszulę. Pokręcił głową. — Ale co? No co, do diabła?
Jakiś skok napięcia na linii? Przypadkowe działanie Agencji Energii? Może w bazie, gdzie próbował się włamać, nastąpiła awaria albo ktoś ją zaatakował z innej strony? Ale wciąż silne było wspomnienie spotkania… spotkania kogoś, kto… Nieświadomie wyciągnął do przodu prawą rękę, proszącym gestem rozkładając palce.
— Niech to szlag!
Palce zacisnęły się w pięść. I wtedy wszystko wróciło. Najpierw wrażenie czegoś wielkiego, naprawdę wielkiego, sięgającego ku niemu przez cyberprzestrzeń… A potem impresja dziewczyny. Ktoś smagły, szczupły, skulony gdzieś w niezwykłej, jaskrawej ciemności pełnej gwiazd i wiatru. Ale wrażenie wyśliznęło mu się, gdy tylko umysł za nim podążył.
Nagle zgłodniały, wsunął sandały i ruszył do kuchni, po drodze wycierając włosy wilgotnym ręcznikiem. Przechodząc przez salonik zauważył jarzący się na dywanie wskaźnik ON na Ono-Sendai.
— Niech to szlag!
Znieruchomiał, ssąc wargę. Dek był włączony. Czy to możliwe, że wciąż podtrzymywał połączenie z tą bazą, którą chciał obrobić? Czy mogli wykryć, że nie zginął? Nie miał pojęcia. Wiedział za to z całą pewnością, że znają, i to dobrze znają jego numer. Nie pamiętał o blokadach i trikach, które uniemożliwiłyby im śledzenie.
Mają jego adres.
Zapominając o głodzie pognał do łazienki. Przekopywał zmoczone rzeczy na podłodze, aż znalazł chip kredytowy.
Miał dwieście dziesięć nowych jenów schowane w pustej rękojeści wielofunkcyjnego śrubokręta. Razem z chipem kredytowym wsunął go do kieszeni dżinsów, wciągnął najstarsze i najcięższe buty, po czym wykopał spod łóżka brudne ubrania. Trafił na czarną płócienną kurtkę z przynajmniej dziesięcioma kieszeniami. Jedna z nich była dużą komorą na plecach, czymś w rodzaju integralnego plecaka. Pod poduszką leżał japoński nóż grawitacyjny z pomarańczową rękojeścią; trafił do wąskiej kieszonki w lewym rękawie kurtki, tuż nad mankietem.
Dziewczyny włączyły się znowu, gdy wychodził.
— Bobby, Bob-by, wróć i pobaw się z nami…
W pokoju wyrwał z płyty Hitachi złącze deka Ono-Sendai, zwinął i wcisnął do kieszeni światłowodowy kabel. To samo zrobił z zestawem trod, w końcu wsunął Ono-Sendai do komory na plecach.
Zasłony wciąż były zaciągnięte. Poczuł falę podniecenia: odchodził stąd. Musiał odejść. Zapomniał już o płaczliwej sympatii do tego mieszkania, sympatii wzbudzonej otarciem się o śmierć. Ostrożnie rozsunął kotary na szerokość palca. Wyjrzał.
Było późne popołudnie. Za parę godzin w ciemnych bryłach Projektów zamigotają pierwsze światła. Wielki Lunapark rozpościerał się pod nim jak betonowe morze; na dalekim brzegu wyrastały Projekty: ogromne kanciaste struktury, których surowe kształty łagodziły dobudowane później cieplarnie na balkonach, zbiorniki hodowlane skorupiaków, słoneczne systemy ogrzewania i wszechobecne siatkowe dyski anten.
Gdzieś tam mieszka Dwadziennie i śpi teraz w świecie, którego Bobby nigdy nie poznał — świecie klasy średniej. Dwadziennie zjeżdżał na dół, by robić interesy — przede wszystkim ze szpanerami w Barrytown — po czym wspinał się z powrotem. Bobby'emu zawsze się wydawało, że tam, wysoko, musi być wspaniale. Tyle rzeczy działo się nocą na balkonach, wśród czerwonego żaru węgla drzewnego; dzieciaki w samej bieliźnie roiły się jak małpy, tak małe, że trudne do zauważenia. Czasami zmieniał się wiatr i nad Wielki Lunapark płynęły kuchenne zapachy; czasami motolotnia wylatywała z jakiejś tajemnej krainy na wysokim dachu. I zawsze zmieszany rytm z miliona głośników, fale muzyki pulsującej i cichnącej wśród podmuchów wiatru.
Dwadziennie nigdy nie mówił o swoim życiu, o tym, gdzie mieszka. Dwadziennie mówił o interesach albo — żeby być bardziej towarzyski — o kobietach. To, co Dwadziennie opowiadał o kobietach, sprawiało, że Bobby bardziej niż kiedykolwiek pragnął wydostać się z Barrytown. I wiedział, że biznes to jedyny dostępny mu bilet. Teraz jednak handlarz był mu potrzebny z innych powodów. Był potrzebny, gdyż Bobby zupełnie nie wiedział, co robić.
Może Dwadziennie wytłumaczy mu, co się stało. Wokół tej bazy nie powinno być żadnych zabójczych systemów. Dwadziennie sam mu ją wybrał, a potem wypożyczył program potrzebny, żeby się tam dostać. I Dwadziennie gotów był sprzedać wszystko, co Bobby stamtąd wydobędzie. Dlatego Dwadziennie musi wiedzieć. Coś przecież musi wiedzieć.
— Nie znam nawet twojego numeru, chłopie — zwrócił się do Projektów, puszczając zasłony, by zakryły szczelinę. Czy powinien zostawić coś matce? Jakiś list? — Mój tyłek — powiedział do pokoju za plecami. — Zabieram go stąd.