Wie, wie, wie!
Nie, to wykluczone. To po prostu niewyobrażalne. Więc nie wie.
Oddychać, musi spokojnie oddychać. Nie był w stanie. Czuł, że zalewa go zimny pot, a jeszcze nawet nie minęła północ. I znowu to mrowienie w palcach. Ziąb ześliznął się z karku na krzyż. Musi go powstrzymać. Zatrzymać panikę, nim ściśnie mu żołądek.
Włożył rękę do worka marynarskiego, który leżał na siedzeniu obok, i grzebał w nim, nie spuszczając oczu z drogi. Samochód przed nim ciągnął się ślamazarnie. I te odwrócone głowy. Durni gapie. Co mogą zobaczyć? Powinni już pojąć, że nie sięgną wzrokiem za drzewa. Dupki! Głupie dupki!
Ruszaj się, dalej, dalej!
Chwyciły go mdłości. To początek paniki, skurcz w żołądku, który wkrótce zaatakuje całą jamę brzuszną, jakby ktoś przekłuł go ostrym nożem od wewnątrz i ciął powoli. Mięśnie zesztywniały w odruchu oczekiwania na przeraźliwy ból. Pot spływał po plecach, a palce szukały coraz bardziej nerwowo.
W końcu znalazły plastikową butelkę i wygrzebały ją z dna zapchanego worka. Ze złością stwierdził, że trzęsą mu się ręce. Zdołał jednak odkręcić zakrętkę, nie wypuszczając kierownicy. Jak człowiek, który umiera z pragnienia, wlał w siebie biały kredowy płyn, przekraczając zalecaną dawkę. Kiedy nadchodzi ból, należy go jak najszybciej zdusić. Wypił jeszcze jeden łyk i wykrzywił wargi. Obrzydliwy smak wywoływał skurcz żołądka, i pewnie by zwymiotował, gdyby o tym myślał.
Nie myśl. Przestań myśleć.
Kojarzył ten smak z dzieciństwem, z ciemną zagraconą sypialnią, zimną dłonią matki na czole i jej łagodnym głosem, który uspokajał: „To ci pomoże synku, obiecuję”.
Zamknął butelkę i otarł wargi rękawem koszuli. Czekał i patrzył na drogę. Wpatrywał się w płonące czerwienią tylne reflektory samochodu stojącego przed nim. Demonicznie mrugające czerwone oczy. A ci idioci nie przerywali obserwacji. Nie wolno mu zwracać na siebie uwagi. Musi spokojnie czekać. Stać w korku i czekać.
Może to wcale nie Vargus. W głowie mu znowu zawirowało od myśli. A ten drugi gość, Racine. Luc Racine. Luc przez c, tak go podpisali w telewizji na dole ekranu. Nazwisko brzmiało dziwnie znajomo. Czyżby go kiedyś spotkał? Tak, zapewne. Tylko gdzie?
Gdzie, gdzie, gdzie?
Gdzie widział tego człowieka? A może stary go śledził? Czy to on posłał tam Vargusa? Co ci dwaj zamierzają? Chcieli coś wykopać w kamieniołomie? A może kogoś?
Ale jakim cudem, skąd by się dowiedzieli? Vargus jest głupi, to prymityw. Ale Racine? Może on coś wie. Tak, Luc Racine coś wie.
Musi uważać. Bez przerwy musi uważać. Był ostrożny, a jakże. Nawet kiedy skorzystał ze stojącego tam sprzętu, zostawił wszystko dokładnie tak jak było. Nikt by się nie domyślił. Tak, był bardzo ostrożny.
Zresztą w tej chwili to już bez znaczenia. Już nigdy nie będzie mógł wykorzystać kamieniołomu.
Nigdy, nigdy, nigdy.
Na całym terenie aż roiło się od glin i dziennikarzy, a on utknął w korku jak ci gapie. Gorsi niż idioci, którzy każdej jesieni tamują ruch, bo podziwiają drzewa. Jeszcze parę tygodni i znowu się tu zjawią. Długie kręte kolejki gapiów, którzy wytrzeszczają ślepia, jakby nigdy nie widzieli, że jesienią liście zmieniają kolor. Udawał, że jest jednym z nich. Musiał się przyjrzeć, zorientować, wybadać, co się dzieje.
Wreszcie zdołał skręcić i uciec na boczną drogę. Nikt za nim nie jechał. Czuł już tylko niewielkie napięcie w plecach, za to miał sporo zmartwień. Musi ochłonąć i rozwiązać kilka spraw. Byle nie wróciła panika, bo ból go paraliżował. Nie teraz, teraz musi mieć czysty umysł. Byle nie dopuścić do paniki i bólu. Tego samego bólu, który dręczył go w dzieciństwie, a który przychodził ni stąd, ni zowąd. Gwałtowne dźgnięcia, jakby połknął paczkę igieł albo nawet nóż do filetowania mięsa.
Musi wyrzucić to z głowy i wrócić do pracy. Bo jak pracować z głową pełną takich myśli? Jak funkcjonować? Co teraz pocznie? Co zrobi, kiedy stracił takie bezpieczne wysypisko na swoje odpady?
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Adam Bonzado przeglądał różne przedmioty zebrane na miejscu zbrodni i rozłożone na folii przez technika kryminalnego o imieniu Carl. Niektóre z nich już spakował i oznakował, zaznaczając dokładnie miejsce, w którym zostały znalezione, oraz roboczo je identyfikując. Na podstawie wstępnego oglądu Adam stwierdził, że okazy pochodzą ze zwłok przynajmniej dwóch różnych osób.
– To przyniósł pies – oznajmił Carl, wskazując coś, co przypominało lewą stopę.
Adam ostrożnie wziął dowód do ręki ubranej w dwie rękawiczki i obejrzał stopę ze wszystkich stron. Zniknęła większość paliczków. Resztki tkanki mięśniowej trzymały razem kości śródstopia i część kości stępu. Zdawało się, że została nawet kość pięty.
– Znaleźliście pozostałe części ciała?
– Nie. Wątpię, żebyśmy znaleźli. Kilka beczek kompletnie przerdzewiało, więc pewnie kojoty się pożywiły. Fragmenty zwłok mogą być porozrzucane po całym okręgu.
– Co jest potrzebne do identyfikacji? – zapytał szeryf Henry Watermeier, patrząc na zbiór dowodów.
– Zależy od wielu czynników. Tu zostało trochę tkanki mięśniowej – odparł Adam, oddając stopę Carlowi, który włożył ją do brązowej papierowej torebki. – To nam pewnie wystarczy do zbadania DNA. Ale wyniki okażą się bezwartościowe, jeśli nie będzie ich z czym porównać.
– Nie wiem, czy dobrze pamiętam – rzekł Watermeier głosem, który dla Adama zabrzmiał tak, jakby szeryf już był zmęczony sprawą. – Badanie DNA niezidentyfikowanych zwłok ma sens tylko wtedy, gdy posiadamy choćby włos z ubrania tego człowieka, cokolwiek, co można zbadać i porównać.
– Właśnie o to chodzi. Można też wykonać wsteczne DNA, w przypadku gdy szuka się konkretnej osoby. Wykonywaliśmy je, identyfikując ofiary ataku na World Trade Center.
– Co to znaczy wsteczne DNA?
– Powiedzmy, że nie dysponujemy niczym, z czym moglibyśmy porównać DNA pobrane od ofiary. Wtedy możemy wykonać badanie DNA jednego lub obojga rodziców, a w niektórych wypadkach bliźniaczego rodzeństwa, żeby sprawdzić, czy jest wystarczająco dużo podobieństw. To bywa trochę skomplikowane, ale działa.
– Innymi słowy – podjął Watermeier – możemy się nigdy nie dowiedzieć, do kogo należy ta cholerna stopa.
– Jeżeli znajdziemy inne fragmenty ciała i uznamy, że należą do tej samej osoby, będę miał szansę przygotować częściową charakterystykę. To znaczy na przykład stwierdzić, że to kobieta albo mężczyzna, może uda się też określić w przybliżeniu wiek. To już pozwala na pewną selekcję z listy osób zaginionych i tym samym na zawężenie poszukiwań.
– Wie pan, Bonzado, ile osób rocznie uznaje się za zaginione?
Adam wzruszył ramionami.
– Taa, okej, ma pan rację. Może nigdy nie będziemy wiedzieli, czyja jest ta pieprzona stopa.
Carl przyniósł tymczasem kilka kolejnych znalezisk. Niektóre z nich, zdaniem Adama, leżały zagrzebane w ziemi, bo kości zabarwiły się czerwonawą czernią. Pokazał ręką mały biały przedmiot.
– To chyba nie jest kość.
– Nie? – Carl wziął znalezisko do ręki i spojrzał z bliska. – Jest pan pewien? Wygląda na kość. – Podał sporny przedmiot Adamowi.
– To łatwo stwierdzić. – Podniósł go do ust i dotknął końcem języka.
– Jezu Chryste, Bonzado. Co pan wyprawia, do diabła?
– Kość, w przeciwieństwie do kamienia, jest porowata – wyjaśnił Adam. – Jeżeli to kość, powinna przykleić się do języka. – Rzucił przedmiot na ziemię. – To tylko kamyk.