Nawet w tej chwili, kiedy obserwował, jak bezczeszczą jego kryjówkę, chwytały go skurcze i rozrywały wnętrzności.
I pomyśleć tylko, że wszystko to z winy jednego człowieka, który chce go zniszczyć. Widział z daleka dom starego. Z tej odległości dostrzegał jedynie rozproszone przez żaluzje żółte światło w pokoju od frontu. Z bliska przekonał się, że to salonik. Zanotował w pamięci, że sofa znajduje się na samym środku sporego pokoju, przodem do okna i na wprost telewizora, który stał na taniej szafce na kółkach. Wyobrażał sobie, że ten cholerny staruch siedzi i ogląda wiadomości, widząc zarazem przez okno, jak ktoś jedzie długim podjazdem.
Gdy tylko zobaczył Luca Racine’a w telewizji, wiedział, że skądś go zna. Spotkał go w mieście, to oczywiste. A jednak cały dzień go to dręczyło. Wreszcie doznał olśnienia. Tak, dosłownie olśnienia.
Ten stary był tam w sobotę w nocy. Był w Hubbard Park, spacerował z tym durnym małym psem. Łazili mimo ciemności i burzy. Jak mogło mu to wylecieć z głowy? Tak, widział go wówczas w takim idiotycznym, małym czarnym berecie na siwych włosach. Obserwował nawet, jak Racine daje Joan wskazówki, by mogła dojechać na West Peak. Bardzo uważał, żeby stary go nie zobaczył, zaczekał, aż odszedł na bezpieczną odległość, i dlatego się spóźnił, a nienawidził się spóźniać.
A jednak, pomimo wszelkich środków ostrożności z jego strony, stary wiedział. Coś wiedział. Czyżby go wtedy spostrzegł? Czy ukrył się w cieniu i podglądał? Co zdołał zobaczyć ten stary człowiek? I jakim cudem dowiedział się o kamieniołomie?
Nie, nie, nie.
Jeżeli stary wie, to dlaczego szeryf dotąd go nie zaaresztował? W co ten Racine gra? Czyżby pragnął go tylko zniszczyć? Czy o to chodzi?
Ale dlaczego, dlaczego, dlaczego?
Znowu wszystko się spaprało, a on nienawidzi papraniny. Matka zawsze kazała mu po sobie sprzątać, stała nad nim, popychała w jego własne wymiociny, i to twarzą, kiedy się ociągał.
– Napaskudziłeś, to teraz posprzątaj. – Wciąż słyszał jej piskliwy głos.
Trzeba jak najszybciej zabrać się do sprzątania.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Wtorek, 16 września
Z taśmociągu bagażowego na lotnisku Maggie zabrała klucze, odznakę służbową i telefon komórkowy, odsunęła na bok plastikowy pojemnik i wzięła laptop, który właśnie się do niej zbliżał. Wystukała numer, ramieniem przytrzymała telefon przy uchu i równocześnie schowała laptop do torby. Powinna już osiągnąć w tym mistrzostwo, a jednak w dalszym ciągu walczyła z pasami, które zabezpieczały komputer.
– Słucham? – powiedział kobiecy głos do jej ucha.
– Gwen, to ja, Maggie. Dobrze, że cię złapałam.
– A gdzie ty się podziewasz? Słychać, jakbyś dzwoniła z dna Potomacu.
– Nie, nie. Nie jestem na dnie Potomacu. Gorzej, jestem na lotnisku National. – Rozciągnęła wargi w uśmiechu, kiedy jedna z pracownic ochrony lotniska skrzywiła się na te słowa. Wyraźnie nie rozbawiła jej ta uszczypliwa uwaga. Machnęła na Maggie, że ma przejść na bok. – Och, niech to szlag, moment, Gwen.
– Rozłożyć ręce – wyszczekała funkcjonariuszka. Maggie położyła torbę z laptopem na pobliskim krześle, na wierzchu telefon komórkowy, i dalej postępowała zgodnie z instrukcjami, które znała na pamięć. Nigdy nie zawodziły. Za każdym razem brano ją na bok. I zwykle ochrona natychmiast zaczynała szczebiotać. Wyjęła z kieszeni klucze i odznakę FBI, i także rzuciła je na torbę.
– Proszę usiąść i zdjąć buty.
Maggie zsunęła skórzane buty na płaskim obcasie i uniosła stopy. Przez cały czas uśmiechała się do pracownicy ochrony, która jednak nie odwzajemniała uprzejmości. Ledwie skinęła głową, puściła Maggie i wróciła do swoich okopów, żeby schwytać kolejnego potencjalnego terrorystę albo kolejnego przemądrzałego dupka.
Maggie sięgnęła po komórkę.
– Gwen, jesteś tam jeszcze?
– Nigdy się nie nauczysz, co? – Przyjaciółka zaczęła wykład. – Jesteś agentką FBI, i to ty przede wszystkim powinnaś mieć świadomość, jak ważna jest ochrona na lotniskach. A ty ich naumyślnie podpuszczasz.
– Nikogo nie podpuszczam. Nie rozumiem tylko, dlaczego muszę sprawdzać swoje poczucie humoru przy okazji sprawdzania bagaży i biletów.
– Myślałam, że wzięłaś sobie wolne. Dokąd znowu wysyła cię Cunningham?
– Jadę do Connecticut.
Cisza. Taka długa cisza, że Maggie pomyślała, czy przypadkiem nie straciła łączności.
– Gwen?
– Zdobyłaś jakieś informacje na temat Joan?
– Nie, jeszcze nie. – Maggie szukała wyjścia numer jedenaście. No i oczywiście okazało się, że pasażerowie już wchodzą na pokład. – Uznałam, że najlepiej zrobię to osobiście. Kto wie, może znajdę ją nad basenem w Ramada Plaza Hotel, ze szklaneczką pinacolady.
– Zaskoczyłaś mnie. Chodziło mi tylko o to, żebyś wykonała parę telefonów. Nie prosiłam, żebyś leciała do Connecticut, zwłaszcza w czasie urlopu.
– A dlaczego nie? Wciąż mi powtarzasz, że powinnam gdzieś wyjechać. – Gdzież ona podziała bilet? Zwykle wkłada go do kieszeni kurtki.
– Tak, bo powinnaś pojechać na prawdziwe wakacje. Kiedy ostatnio zrobiłaś sobie prawdziwe wakacje, Maggie?
– Nie wiem. W zeszłym roku byłam w Kansas City. – Zaczęła szukać biletu w kieszonkach torby laptopa. Gdzieś w końcu ma ten bilet. Może zaraziła się bałaganiarstwem od Tully’ego.
– W Kansas City? To było dwa lata temu i pojechałaś tam na konferencję. To nie były wakacje. Wiesz w ogóle, co znaczy to słowo?
– Jasne, wiem. Siedzisz sobie na plaży, popijasz pinacoladę z tymi małymi różowymi parasolkami, a potem masz spaloną skórę i piasek w miejscach, gdzie wcale nie chcesz go mieć. To akurat wcale mnie nie interesuje.
– A interesuje cię poszukiwanie zaginionej osoby w czasie wakacji? Skoro lecisz do Connecticut, może wreszcie poszukasz pewnego mężczyzny, który tam mieszka?
– Mam. – Maggie z ulgą stwierdziła, że bilet wsunął się pod laptop, kiedy go przypinała paskami.
Zignorowała uwagę Gwen o „pewnym mężczyźnie”. Doskonale wiedziała, że przyjaciółce chodzi o kogoś bardzo konkretnego, o zastępcę prokuratora z Bostonu.
– Gwen, jeśli nie powiedziałaś mi czegoś ważnego o Joan Begley, masz teraz szansę.
W telefonie zapadło milczenie.
– Gwen?
– Wszystko, co mogłam, przesłałam ci faksem.
Maggie zauważyła, że przyjaciółka starannie dobiera słowa.
– Gwen, powiem ci coś, zanim usłyszysz to w wiadomościach. Powinnaś wiedzieć, że wczoraj rano w kamieniołomie w okolicy Wallingford znaleziono zwłoki kobiety.
– O mój Boże! To Joan, tak?
Maggie uważała, że przyjaciółka ma silny charakter, i tej siły często u niej szukała. Nie spodobało jej się, że teraz słyszy panikę w jej głosie.
– Tego nie wiem. Zresztą zataiłabym to przed tobą, gdyby media już o tym nie trąbiły. Zwłoki nie zostały zidentyfikowane. Usiłuję złapać kontakt z szeryfem, który prowadzi śledztwo. Ma do mnie oddzwonić, ale z całą pewnością jestem na końcu jego długiej listy petentów. – Znowu ramieniem przycisnęła telefon do ucha, przygotowując dowód tożsamości i bilet. – Słuchaj, wchodzę na pokład. Zadzwonię, jak tylko czegoś się dowiem.
– Wielkie dzięki. Mam nadzieję, że to nie Joan, ale muszę ci coś wyznać. Mam złe przeczucia.
– Nie martw się na zapas. Odezwę się później.
W samolocie Maggie otworzyła wszystkie zamykane na suwaki kieszenie torby i szukała – co się stało z jej doskonałą organizacją? – książki, którą kupiła w księgarni na lotnisku. Ostatni thriller prawniczy Lisy Scottoline. Poprzednie powieści tej autorki skutecznie blokowały jej świadomość, że leci jedenaście i pół tysiąca metrów nad ziemią. Znalazła książkę, a przy okazji z bocznej kieszeni wypadła koperta, którą tam włożyła w ostatniej chwili, kiedy postanowiła, że nie zabierze ze sobą teczek z dokumentami.