Włożyła torbę do przegrody na bagaż podręczny i wcisnęła się w siedzenie przy oknie. Drobna siwowłosa kobieta wierciła się na sąsiednim fotelu. Maggie otworzyła książkę, ale zamiast czytać, wlepiła wzrok w kopertę.
Wspominając o pewnym mężczyźnie, Gwen sugerowała, żeby Maggie skontaktowała się z Nickiem Morrellim. To nie był wcale zły pomysł. Nick mieszkał w Bostonie, to pewnie jakaś godzina drogi samochodem z serca Connecticut. Kilka lat wstecz coś się między nimi zaczęło, kiedy wspólnie rozpracowywali pewną sprawę w Nebrasce. Jakkolwiek nazwać ów związek, uległ osłabieniu podczas przeciągającej się sprawy rozwodowej Maggie, która nie chciała wiązać się na serio, póki rozwód nie zostanie sfinalizowany. Nie powodowała nią bynajmniej wierność prawu czy zasadom. Po prostu nie chciała ryzykować uczuć. Mówiąc szczerze, nigdy nie wierzyła, że łączy ją z Nickiem coś poważnego, gdyż za dużo było w tym gorączki i podniecenia. W ten sposób nadrabiali braki we wspólnych zainteresowaniach. Była to całkowita odwrotność związku z Gregiem. Może to właśnie tak bardzo przyciągało ją do Nicka.
Potem, przed rokiem, w okolicy Święta Dziękczynienia, Maggie zadzwoniła do mieszkania Nicka.
Słuchawkę podniosła jakaś kobieta i poinformowała ją, że Nick bierze prysznic. Od tamtej pory Maggie nie ponawiała prób kontaktu. Dystans rósł za jej sprawą, coraz bardziej skracała rozmowy, nie podnosiła słuchawki i nie odpowiadała na wiadomości nagrane na sekretarce. Nie liczyła na to, że Nick będzie czekał, aż ona dostanie rozwód. I chociaż ją to zdziwiło – i trochę zraniło – że się przeprowadził, poczuła niespodziewaną ulgę, która umocniła jej decyzję. Postanowiła, że lepiej jej będzie samej. Przynajmniej przez jakiś czas.
Stewardessa przerwała jej refleksje instruktażem na temat zachowania w czasie lotu. Maggie zignorowała ją grzecznie. Jej sąsiadka nerwowo szukała laminowanego informatora w tylnej kieszeni fotela. Maggie wyjęła swój i podała go starszej pani, która szybko podziękowała i natychmiast zaczęła przewracać kartki, by odnaleźć właściwą stronę.
Maggie otworzyła książkę i zatonęła w lekturze, używając koperty jako zakładki.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Lillian Hobbs przeniosła stertę książek w miękkiej oprawie i ostrożnie położyła na ladzie wystawowej, gdzie Rosie zaczęła je układać. Rosie wpadła na kolejny wspaniały pomysł, tyle że myśli Lillian krążyły zupełnie gdzie indziej. Jak mogła się skupić, kiedy co pół godziny przed sklepem przejeżdżał samochód kolejnej stacji telewizyjnej czy radiowej. To było o wiele bardziej atrakcyjne niż codzienny widok szarych, smętnych kamieni nagrobnych, które wyglądały przez ceglany mur cmentarza.
Tego ranka obsłużyły z sześciu zamiejscowych dziennikarzy, oglądając równocześnie „Good Morning America” na nowym przenośnym odbiorniku telewizyjnym. Może niedługo odwiedzą ich małą kafejkę Diane Sawyer i Charlie Gibson? Lillian była przekonana, że rozpoznała dziennikarza, który zamawiał podwójne espresso. Widziała go w wiadomościach stacji Fox, tylko nazwisko wyleciało jej z głowy.
Układała książki, co i rusz zerkając przez okno wystawowe. Rosie zaproponowała, żeby zrobić wystawę z kryminałów, może nawet znajdą jedną czy dwie powieści o seryjnych mordercach. To byłoby zgodne z panującą w mieście atmosferą wywołaną przez makabryczne odkrycie w kamieniołomie. Rosie widziała w tym szansę na zarobek. Lillian zgadzała się z nią, choć zarazem bała się, by ktoś nie poczuł się urażony, aż dotarło do niej, że zyska okazję na wyeksponowanie swych ulubionych autorów powieści kryminalnych.
Wszystko, co zdarzało się w życiu, Lillian kojarzyła od razu z historiami przeczytanymi w książkach. Podobnie było z tragedią w kamieniołomie. To naprawdę przypominało pomysły zrodzone w twórczej wyobraźni Jeffery Deaver czy Patricii Cornwell. Z powieściowymi fabułami Lillian nie miała problemu, były niczym układanki, których części należy do siebie dopasować, i zazwyczaj poprzez pełen napięcia punkt kulminacyjny prowadziły do jasnych rozwiązań. A jeśli nawet zakończenie nie było oczywiste, to przynajmniej, tak czy owak, miało sens. Jednak w życiu jedno nie wynikało logicznie z drugiego i często brakowało sensu. Czyż nie byłoby miło, gdyby można podsumować rzeczywiste zdarzenia w kilkustronicowym epilogu?
Lillian zaczęła kartkować jedną z książek. Pamiętała wszystkie postaci z tej serii, ważniejsze wątki i sposób działania morderców, ale te morderstwa w kamieniołomie były niepojęte. Lillian potrząsnęła głową. Rzeczywistość jest dużo trudniejsza do pojęcia niż fikcja. Uświadomiła sobie, że traktuje to makabryczne znalezisko podobnie jak nowy kryminał, który wyszedł spod pióra nieznanego jej jeszcze autora. Czytała, zbierała poszlaki i układała fragmenty w całość. Zaczęła nawet tworzyć portret mordercy za pomocą detali, cech charakteru i dewiacji, o których dowiedziała się od swoich mistrzów. Myśląc o mistrzach, brała pod uwagę takich pisarzy, jak Cornwell, Deaver czy Patterson. Nie podzieliła się swoimi przemyśleniami nawet z Rosie, z obawy, że zostanie wyśmiana. Za to pozornie od niechcenia wyciągała od niej wszelkie możliwe informacje, każdy drobiazg, o którym wspomniał mąż Rosie, Henry.
Lillian poukładała książki w artystyczną piramidę, potem kolejnych dwanaście ustawiła na nowych podstawkach z plastiku, do których kupna przekonała Rosie. Wcisnęła biało-lodowo-błękitną „Rzekę tajemnic” Dennisa Lehane’a między czarno-czerwone „Kości” Iana Burke’a i czarno-białe, trudne do zdobycia „Cudowne piórko” autorstwa Johna Philpina i Patricii Sierry. Miała znakomitą sposobność udowodnić Rosie, że jej nałogowe zakupy to rozsądne posunięcia biznesowe.
Zadźwięczał dzwonek, drzwi wejściowych i Lillian obejrzała się przez ramię. Jej brat, Wally, pomachał do niej palcem. Lillian też mu pomachała
I zesztywniała, widząc za jego plecami Calvina Vargusa. W jednej chwili Calvin wypełnił przestrzeń sklepu szerokimi barami, grubym karkiem i tubalnym śmiechem. Poklepał Wally’ego po plecach dłonią wielką jak rakietka. Lillian zajęła się na powrót wystawą. Nie chciała i nie musiała wiedzieć, jakie żarty wymieniali między sobą mężczyźni. Zawsze znajdowali jakiś temat, a jej bardzo nie podobało się, że brat pokornie znosi zniewagi Calvina. Zresztą Wally nigdy nie nazwałby tego zniewagą.
Brata Lillian i jego wspólnika łączyła osobliwa więź. Calvin z wiekiem stał się potężniejszą i gorszą wersją zabijaki i despoty, którym był, kiedy wszyscy troje chodzili jeszcze do szkoły. Wally, wieczna ofiara, sprawiał wrażenie, że jest zadowolony, iż ma brutala po swojej stronie, niezależnie od kosztów i konsekwencji. Lillian nerwowo poprawiła okulary na nosie i pokręciła głową. Nie była jedyną osobą, która dostrzegała ten dziwny układ. W końcu mówiono o nich Calvin i Hobbs, biorąc owe przydomki z komediowego komiksu o pełnym wyobraźni chłopcu oraz jego tygrysie. Tygrysie, który odzywał się wyłącznie w obecności swojego pana Calvina.
Lillian Hobbs obserwowała zachowanie tyrana i jego dobrowolnego kozła ofiarnego. Tego dnia nie patrzyła na nich z niesmakiem. Patrzyła z zażenowaniem. Zawstydzała ją słabość brata, to, że jest mu wszystko jedno. A nawet, że znajduje w tym przyjemność. Czyż znosiłby tę sytuację, gdyby było inaczej? A jeśli to tylko lata doświadczenia? Te wszystkie lata dorastania u boku matki, która go znieważała i chwaliła często w tym samym zdaniu.
A może Lillian nie czuła wcale wstydu, lecz żal? Żal, że jako starsza siostra nie potrafiła obronić brata. Ale jak miała to uczynić? Matka nie szczędziła jej podobnego rytuału, choć Lillian znalazła ucieczkę w książkach. Nauczyła się chronić we własnym świecie wymyślonych przyjaciół i wspaniałych miejsc. Wally nie miał tyle szczęścia. Zabawne, że zbrodnia wygrzebała z dna jej pamięci te wszystkie wspomnienia. Wygrzebała! O Boże, co za niezamierzona, wielce niestosowna gra słów. A jednak Lillian rozciągnęła wargi w uśmiechu.