Calvin przechwalał się, jak znalazł pierwsze zwłoki. Który to już raz, i to w przeciągu dwudziestu czterech godzin? A za każdym razem jego opowieść puchła od nowych szczegółów, zapomnianych w pierwszej relacji.
– Od razu wiedziałem, że kobieta nie żyje – oznajmił tubalnym głosem kolejnej grupie słuchaczy spragnionych upiornych detali. – Widziałem, że ma rozwaloną czaszkę. Wszędzie była krew. Wylewała się z beczki. Wiadra krwi. Dobrze, że staruszek Wally nie był wtedy ze mną, taki z niego palant, że wyrzygałby śniadania z całego tygodnia. Dobrze mówię, Wally? – Potężnym łapskiem zmierzwił kumplowi włosy jak dziecku.
Lillian zauważyła, że brat na nią patrzy, i przewróciła oczami. Wally siedział na stołku przy ladzie z głupim krzywym uśmiechem, jakby wcale nie został obrażony.
– Nasza stała rozrywka – rzekła Rosie. Stanęła obok Lillian i zdjęła z półki kilka książek w miękkiej oprawie.
– Mam ich wyprosić? – Lillian poczuła, jak ściska ją w dołku na myśl, że Rosie może sobie tego zażyczyć.
– Daj spokój. Ludzie chcą tego słuchać. Popatrz tylko. – Wskazała na rosnący tłumek wokół Calvina i Wally’ego. – To nic strasznego, że można wpaść do naszej księgarenki i usłyszeć najnowsze wiadomości. Chyba ci to nie przeszkadza, co?
– Nie, oczywiście że nie. Ale co na to Henry?
– To nie jego sklep – rzuciła Rosie, a Lillian uświadomiła sobie, że powinna była ugryźć się w język. – Poza tym przestaną nieustannie nagabywać Henry’ego, skoro gdzie indziej mogą zdobyć informacje.
Lillian postanowiła przemilczeć, że Calvin Vargus prawdopodobnie kłamie albo zmyśla. Twarz Rosie pojaśniała od uśmiechu. Minione dwadzieścia cztery godziny odcisnęły już swój ślad wokół jej ust i na czole. Za każdym razem, kiedy Lillian patrzyła na twarz wspólniczki, natychmiast przypominała sobie, jaka urodziwa była z niej niegdyś kobieta. Miała przed sobą dawną królową piękności z liceum, choć i teraz Rosie pozostała atrakcyjną kobietą. Zmarszczki nie oszpeciły jej twarzy, sprawiły, że stała się bardziej interesująca.
Wtem Lillian zobaczyła, co tak rozpogodziło Rosie. W drzwiach stanął jej zwalisty, przystojny John Wayne. Jej mąż. Zebrani natychmiast przenieśli na niego uwagę, a on odpowiadał na pytania i torował sobie drogę do barku kawowego.
– Lepiej pospieszę mu na ratunek – rzekła Rosie z uśmiechem.
Patrząc na nią, jak witała męża, Lillian spostrzegła kątem oka, że jej brat, Wally, cichaczem wymknął się z księgarni tylnym wyjściem. A nawet nie dostał swojej codziennej porcji bear claw i szklanki mleka.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Henry przebijał się przez tłum kamerzystów i przekrzykujących się reporterów. Ta ładna, drobna dziennikarka w okularach z grubymi szkłami nie odstępowała go na krok. Wcześniej czekała na niego w księgarni, jakby wiedziała, że wpada tam każdego ranka. Teraz towarzyszył jej operator z włączoną kamerą. Wiedział to, ponieważ dziewczyna zdjęła okulary ze szkłami jak dno butelki. Nie mógł się nadziwić, że z taką wadą wzroku przyjęli ją do telewizji.
– Szeryfie Watermeier, czy to prawda, że w kamieniołomie może być zakopanych ponad sto ciał?
– Sto ciał? – roześmiał się. To nie była właściwa odpowiedź, ale pytanie było idiotyczne. – Miejmy nadzieję, że nie.
– Czy prawdziwe są pogłoski, że niektóre z tych ciał zostały poćwiartowane? Może pan powiedzieć coś więcej na ten temat?
Tym razem Henry nie robił min.
– Chciałbym zaspokoić pani ciekawość, ale będzie to możliwe dopiero za jakiś czas, kiedy dowiem się czegoś więcej.
Szedł dalej przed siebie, nie oglądając się i nie zważając na dalsze pytania, klik migawek i szum kamer wideo. Zdawał sobie sprawę, że wkrótce będzie musiał dać jakiś komunikat do mediów. Dzwonił już do niego Randal Graham, asystent gubernatora, i poradził, żeby nieco wyciszyć sprawę. Zdaniem Randala gubernator ogromnie się przejął, że w mediach nazwano to największym i najokrutniejszym zbiorowym mordem w historii Connecticut. Henry miał ochotę powiedzieć tej gnidzie Grahamowi, że prawdopodobnie dziennikarze mają rację, a jeśli on życzy sobie wyciszenia sprawy, niech sam ich wyciszy. Zamiast tego oznajmił, że panuje nad sytuacją. Innymi słowy, skłamał.
Wysoka trawa była mokra i śliska od rosy błyszczącej w porannym słońcu. Dotarłszy do ujścia krateru kamieniołomu, Henry nie słyszał już dziennikarzy. Skały i drzewa stanowiły doskonałą izolację. Pozostały po poprzednim właścicielu zardzewiały przenośnik taśmowy, który wisiał nad lśniącą, żółtą koparko-spycharką Vargusa i Hobbsa, nie pasował do tego sanktuarium. To było naprawdę piękne miejsce. Gigantyczne kamienie wypełniały drogę do samego szczytu, a wszystko osłaniane było przez gęste poszycie oraz dąb z żółtopomarańczowymi liśćmi i orzechy. Dopiero w tej chwili dotarło do niego, że morderca bardzo mądrze wybrał teren na cmentarz swoich ofiar.
Szeryf trzymał się z dala od zamieszania i obserwował, jak Bonzado i jego pomocnicy wyładowują sprzęt z bagażnika el camino. Studenci – jedna kobieta i dwóch mężczyzn – wyglądali na typowych półgłówków pozbawionych ekstrawagancji swojego mistrza, który miał na sobie tego dnia różowo-niebieską hawajską koszulę, krótkie spodnie w kolorze khaki i brązowe buty turystyczne. Henry uśmiechnął się nawet na jego widok. Naprawdę polubił tego gościa. Ufał profesorowi Bonzado, czego nie mógł powiedzieć o niektórych ze swoich ludzi. Większość z nich widziała zwłoki wyłącznie z okazji poważnej kraksy samochodowej. Mógł polegać na technikach z policyjnego laboratorium, ale jego zastępcy to zupełnie inna historia. Jak na zawołanie zobaczył Trumana, który darł mordę na dziennikarza. Cholera. Henry poznał, że facet jest z NBC News. Wspaniale! Będzie fantastyczna relacja w wieczornych wiadomościach prowadzonych przez Toma Brokawa.
Co za pieprzony burdel. Nawet Rosie nie znalazła w tym nic pozytywnego. Potrzebował kogoś, na kogo mógłby zwalić winę, gdyby coś poszło nie tak. Jakiegoś eksperta. Doktor Stolz nie nadawał się do tej roli. Henry patrzył, jak koroner dzielnie toruje sobie drogę przez tłum dziennikarzy. Ubrany jak na rozprawę, w garniturze, pod krawatem i w kosztownych skórzanych butach. W butach, w których łatwo… No właśnie, Stolz poślizgnął się na mokrej trawie, o mały włos nie stracił równowagi i nie wylądował na kościstym tyłku. Henry z trudem powstrzymał śmiech, gdy podobny los spotkał Bonzado.
W kieszeni koszuli poczuł wibrujący sygnał telefonu komórkowego. Poinstruował Beverly, żeby łączyła tylko ważne rozmowy. Byle tylko znów nie dzwonił Graham. Powinien był go wstawić na listę nieważnych.
– Watermeier – warknął do telefonu.
– Tu agentka specjalna Maggie O’Dell z FBI.
– Nie przypominam sobie, żebym prosił FBI o pomoc, agentko O’Dell.
– Wydaje mi się, że możemy sobie pomóc wzajemnie, szeryfie Watermeier.
– Niby jak?
– Jestem psychologiem kryminalnym, a wygląda na to, że ma pan do czynienia z seryjnym mordercą.
Henry niemal odruchowo już chciał odrzucić propozycję, jedną z wielu ofert od przemądrzalców, którzy pragnęli mieć w tym całym bagnie swój udział. Powstrzymał się jednak. Miejscowe kmiotki z wielką rezerwą traktowały obcych, ale Henry naprawdę potrzebował pomocy. Agentka O’Dell może mu się przydać, jeżeli będzie musiał wskazać kozła ofiarnego.