Выбрать главу

– Powiedziała pani, że pomożemy sobie wzajemnie. Czego pani ode mnie oczekuje?

– Szukam zaginionej osoby.

– Nie mam teraz czasu na szukanie wiatru w polu. Mam pełne ręce roboty, jeśli pani wie, o czym mówię.

– Nie rozumie pan, szeryfie. Wolałabym się mylić, ale przypuszczam, że już pan ją znalazł.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Maggie zwolniła. Była trochę na siebie zła, bo wynajmując samochód na lotnisku, nie zauważyła, że skrzypią hamulce. Powinna była zażądać czegoś lepszego niż świeżo umyty biały ford escort. Bardzo nie lubiła wynajętych wozów. Na zewnątrz prezentowały się świetnie, ale wnętrze nieodmiennie zdradzało poprzedniego użytkownika. Poprzedni kierowca escorta palił papierosy i pociły mu się dłonie. Nietrudno to zatuszować, otwierając okna, przecierając tu i ówdzie wilgotną chusteczką i wkładając do środka aromatyczne frytki z McDonalda. Co innego skrzypiący układ hamulcowy, zwłaszcza w takim terenie.

Kręte drogi wiodące w górę denerwowały Maggie tak samo jak gwałtowne spadki. Odnosiła wrażenie, że nie mają końca. Drobny detal, o którym Watermeier i Tully zapomnieli uprzedzić, dając jej wskazówki, jak dojechać do celu. Zresztą wskazówki Tully’ego dziwnie przypominały ojcowskie pouczenia. Maggie pomyślała, że musi bardzo tęsknić za córką, skoro potraktował swoją partnerkę jak nastolatkę, która po raz pierwszy wypuszcza się z domu sama i z całą pewnością zginie bez jego szczegółowych instrukcji. W pewnym momencie Maggie przerwała tę ojcowską perorę, mówiąc, że weźmie sobie mapę. Widząc zagniewaną minę Tully’ego, uznała, że lepiej mu już nie przerywać.

Kto by pomyślał, że ten sam R.J. Tully, który robi notatki na rachunkach, serwetkach i kwitach z pralni, okaże się tak upierdliwy podczas udzielania wskazówek dotyczących podróży. Prawdę mówiąc, Maggie to nawet rozbawiło. Po dwóch latach pracy poczuł się w końcu na tyle swobodnie, by przestać się kontrolować i dać upust swoim nawykom. Jak powinno być między prawdziwymi partnerami.

Zanim znalazła swój cel na rozłożonej na sąsiednim siedzeniu mapie, za kolejnym zakrętem zobaczyła zbiornik wodny. Tablica głosiła, że to rezerwat McKenzie, i po chwili Maggie ujrzała drogę, Whippoorwill Drive, która przeprowadziła ją nad wodą. Wszystko zgadzało się ze wskazówkami szeryfa. Jeszcze dwa zakręty do góry, jeden zjazd i dostrzegła jakieś zamieszanie na dwupasmowej drodze. Jeden pas był zakorkowany wozami policyjnymi, samochodami stacji telewizyjnych, przewoźnym laboratorium kryminalnym i kilkoma nieoznakowanymi sedanami.

Mundurowy policjant machał, żeby jechała dalej, a kiedy stanęła obok niego, dalej kręcił głową.

– Niech pani jedzie. Nie ma tu nic ciekawego, a ja nie odpowiem na żadne pytania.

– Jestem z FBI, agentka specjalna Maggie O’Dell. – Pokazała mu odznakę przez okno.

Policjant stał z rękami na pasie z bronią, minę miał obojętną. Spróbowała raz jeszcze.

– Rozmawiałam przed chwilą z szeryfem Henrym Watermeierem.

Policjant wyciągnął walkie-talkie i wziął od Maggie odznakę, podniósł ją do światła, jakby sprawdzał, czy jest autentyczna.

– Taa, mówi Trotter. Mam tu kobietę w wynajętym aucie, mówi, że pracuje w FBI i że szeryf Watermeier właśnie z nią rozmawiał. – Wypluł te słowa, jakby w nie kompletnie nie wierzył.

Z drugiej strony padło jakieś pytanie. Policjant ponownie podniósł odznakę i odparł:

– Jakaś Margaret O’Dell.

W aparacie zatrzeszczało, zaś twarz Trottera uległa gwałtownej przemianie. Oddał odznakę przez okno i uprzejmie pokazał, gdzie można zaparkować.

– Będzie pani musiała tam podejść. – Wyciągnął rękę w stronę zarośniętej drogi. – Szeryf Watermeier czeka na panią. – I pognał, by pogonić kolejny samochód, dżip cherokee z rejestracją Rhode Island, wypełniony turystami, którzy przyjechali zobaczyć najnowszy cud w Connecticut.

Maggie rozpoznałaby Watermeiera nawet w cywilnym ubraniu. Przypominał jej Johna Wayne’a, tę jego zwycięską wersję z pierwszych filmów. Brakowało mu tylko przewiązanej na szyi zakurzonej chustki. Rozpiął kołnierzyk, a krawat zniknął. Rękawy brązowej koszuli podwinął do łokci, a kapelusz zsunął nisko na czoło. Czekał na agentkę O’Dell cierpliwie, a gdy podeszła bliżej, uniósł żółtą taśmę, żeby pod nią przeszła. Obyło się bez uśmiechów, bez wstępów, przedstawiania się i bez uniesionych znacząco brwi. Odezwał się, jakby od zawsze pracowali razem:

– Jeszcze zabezpieczamy miejsce zbrodni, więc nie otwieraliśmy dotąd beczek. Musimy odsunąć część kamieni, żeby je wydobyć. Nie chciałbym przez pośpiech zniszczyć żadnych dowodów.

– Bardzo rozsądnie.

– Ta zaginiona kobieta… – Spojrzał na nią podejrzliwie. – Mam nadzieję, że nie sprowadzi nam piekła na głowę, co?

– Nie jestem pewna, czy dobrze pana rozumiem.

– Sprawdziłem panią, O’Dell. – Zrobił pauzę, jakby oczekiwał, że Maggie wyrazi protest. Ponieważ jednak milczała, ciągnął dalej: – Moje biuro jest nieźle wyposażone, nie pracuje jak w epoce kamienia łupanego, mamy też swoje sposoby, i to szybkie.

– Jestem o tym przekonana, szeryfie Watermeier.

– No. Więc wiem, że pani jest z Quantico. A jak FBI szuka zaginionej osoby, to znaczy, że jest ważna. Racja?

– Każda zaginiona osoba, której poszukujemy, jest dla kogoś ważna, szeryfie.

Wlepił w nią wzrok. Maggie zdawało się, że leciutko uniósł kąciki warg w uśmiechu. W każdym razie zakończył ten temat.

– Prowadziła już pani taką sprawę? – Ruszył naprzód długimi krokami, lecz zwolnił, gdy uprzytomnił sobie, że Maggie zostaje w tyle. – Chodzi mi o to, czy w innych stanach jakiś szaleniec robił podobne rzeczy?

– Sprawdziłam w naszych archiwach i…

– To jest doktor Stolz. – Wskazał na szczupłego, łysiejącego mężczyznę w garniturze. – Nie zaczął jeszcze autopsji kobiety, którą znaleźliśmy wczoraj. Jeśli pani ma chęć, może pani do nas dołączyć. Ale to koszmarny widok, nie sądzę, żeby pani mogła ją zidentyfikować na podstawie wyglądu.

– Znam parę cech charakterystycznych tej kobiety, co przynajmniej może pomóc ją wyeliminować.

– Koroner ma teraz nie lada zagwozdkę. Namyślamy się, jak przechować zawartość beczek, które popękały. On uważa, że trzeba będzie urządzić tutaj prowizoryczną kostnicę. Z drugiej strony, jak już je wyjmiemy… do diabła, kto to wie. Według moich informacji pracuje pani dla FBI od dziesięciu lat. Spotkała się pani już z czymś takim?

– Była podobna sprawa, chyba w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym ósmym albo dziewiątym. John Robinson.

– Coś pamiętam. Ten maniak internetowy, tak?

– Tak. Zwabiał kobiety przez internet na swoją farmę, zabijał je i wsadzał ciała do beczek. – Maggie patrzyła pod nogi. Z ziemi wystawały kamienie ukryte w wysokiej do kolan trawie. – Nie pracowałam przy tej sprawie, ale jeśli mnie pamięć nie myli, beczki znaleziono w szopie. A zatem nie istniało ryzyko, że się coś zniszczy, tak jak u was. Wie pan już, ile jest tych beczek? I w ilu z nich są zwłoki?

– Beczek będzie z dziesięć, może więcej, ale nie wiem, czy we wszystkich są ciała. Widzieliśmy je w paru. Makabra, czysta makabra. – Przesunął kapelusz na tył głowy i otarł pot z czoła. – W jednej są same kości, ale w tej… – Pokręcił głową i wskazał na jedną z beczek. – W innej zwłoki są całkiem nieźle zachowane. W każdym razie mamy tu do czynienia z prawdziwym skurwysynem.

Przystanął, Maggie czekała na niego. Znajdowali się jakieś trzysta metrów od głównej krzątaniny. Kilka osób pochylało się nad jedną z beczek. W pobliżu technicy z laboratorium kryminalnego przeszukiwali teren w lateksowych rękawiczkach. Szeryf znakomicie wszystko zorganizował, Maggie była pod wrażeniem. Zbyt często policjanci z małych miasteczek wpuszczają na miejsce zbrodni zakłócających pracę cywilów. Nie widzą w tym nic złego, że burmistrz czy radny miejski rzucą okiem. Ale to, co uważają za politycznie mądre posunięcie – w końcu szeryf to stanowisko wybieralne – często kończy się zanieczyszczeniem miejsca zbrodni.