– Psycholog uważa, że on mieszka niedaleko? – Lillian sama nie wiedziała, dlaczego jej serce opuściło jeden skurcz. Może wolała myśleć o tych zdarzeniach jako o książkowej fabule, a osadzenie ich w bliskiej przestrzeni nieodwołalnie przenosiło je do rzeczywistości.
– Pewnie co dzień ogląda wiadomości i ma niesamowitą frajdę.
– Jeżeli to paranoik, Henry, to nie ma żadnej frajdy – stwierdziła Rosie. – Chyba raczej jest załamany, że odkryliście jego kryjówkę. Kto wie, może nawet jest wściekły?
Henry spojrzał na żonę ze zdumieniem, jak gdyby nie oczekiwał, że trafi w samo sedno. Ale jej opinia brzmiała po prostu rozsądnie. Nie trzeba być supernaukowcem ani Sherlockiem Holmesem, by wiedzieć, że facet będzie zdenerwowany.
Lillian spojrzała na szeryfa.
– Tak, może być bardzo zdenerwowany. I pewnie szuka winnych. Nie obawiasz się, że będzie starał się zemścić na jednym z was?
– To samo zasugerowała agentka O’Dell. – Szeryfa wcale nie ucieszyło, że komuś jeszcze przyszedł do głowy ten pomysł. – Powiedziała, że facet może wpaść w panikę, ale nie sądzę, żeby zechciał znowu ryzykować.
Lillian rozpierała radość, że doszła do tego samego wniosku co psycholog z FBI. Może jest w tym dobra. Jak widać, nieprawda, że potrzebne jest doświadczenie, jej wystarczyły przeczytane książki.
– Pewnie ta agentka powiedziała, że to samotnik, prosty człowiek, który żyje w cieniu, zajęty swoimi sprawami. – Spodobała jej się ta zabawa. Przywoływała w pamięci ulubione kryminały. – Pewnie to ktoś, kto nie zwraca na siebie uwagi – ciągnęła, a Henry i Rosie słuchali, popijając z wolna kawę. – Ale sprawia sympatyczne wrażenie. Pracuje fizycznie, jest uzdolniony manualnie i ma dostęp do rozmaitych narzędzi. I, oczywiście, jego skłonność do zabijania ma źródło w zaburzonych relacjach z matką, która niewątpliwie miała bardzo dominującą osobowość.
Teraz małżonkowie patrzyli na nią z podziwem, a może osłupieniem. Lillian wolała myśleć, że to podziw.
– Skąd tyle o nim wiesz? – spytał Henry. Lillian myliła się co do podziwu z jego strony. Bo podziw zaprawiony był podejrzeniem.
– Czytam dużo powieści kryminalnych. I thrillerów.
– Tak, ona mnóstwo czyta – potwierdziła Rosie, jakby musiała zaręczyć za wspólniczkę.
Lillian przeniosła wzrok z Rosie na Henry’ego, który bacznie ją obserwował. Zbiło ją to nieco z tropu, rumieniec zalał jej kark. Nerwowo poprawiła okulary i zaczesała włosy za uszy. Czyżby szeryf naprawdę sądził, że ona wie coś o sprawie? O zabójcy? Czyżby podejrzewał ją, że wie, kim jest ten psychopata?
– Może ja też powinienem więcej czytać – rzekł wreszcie z uśmiechem. – Pewnie szybciej rozwiązałbym tę sprawę. Ale muszę ci powiedzieć, że przez chwilę brzmiało to tak, jakbyś opisywała kogoś, kogo dobrze znasz.
– Naprawdę? – Usiłowała dopasować swój opis do któregoś z powieściowych bohaterów. I raptem jej żołądek wykonał niespotykaną woltę. Znała kogoś, kto odpowiadał opisowi, ale to nie była postać fikcyjna. Ta charakterystyka pasowała jak ulał do Wally’ego. Do jej brata.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
Maggie dotarła do Ramada Plaza Hotel dopiero późnym wieczorem. Zmęczenie całego dnia dawało o sobie znać. Bolały ją plecy, mięśnie miała zesztywniałe, oczy prosiły o sen. Zastanawiała się, czy z tego wszystkiego wyobraźnia nie płata jej figla. Bo kiedy wyjmowała bagaż na parkingu, odniosła wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Rozejrzała się, ale nie widziała żywej duszy.
Czekając, aż załatwi ją recepcjonistka – a raczej adeptka tego zawodu, jak głosił identyfikator Cindy – myślała, co powie Gwen. Taki bogaty w wydarzenia dzień, lecz ani na krok nie zbliżył jej do odpowiedzi na pytanie, gdzie jest Joan Begley. Pewnie nadal mieszka w Ramada Plaza Hotel i po prostu ukrywa się przed ludźmi.
Maggie spojrzała na recepcjonistkę, która sprawdzała jej kartę kredytową. Zasady obowiązujące w hotelu nie zezwalały Cindy na podanie numeru pokoju Joan, zaś Maggie nie chciała zwracać na siebie uwagi ani wzbudzać alarmu, wymachując odznaką FBI. A zatem powiedziała tylko:
– Moja znajoma zatrzymała się u państwa. Mogę zostawić dla niej wiadomość?
– Oczywiście. – Recepcjonistka podała jej pióro, złożoną na pół kartkę oraz kopertę z logo hotelu.
Maggie napisała swoje nazwisko i numer telefonu komórkowego, włożyła kartkę do koperty, wsadziła skrzydełko koperty do środka i napisała na niej „Joan Begley”. Oddała kopertę Cindy, która zerknęła na nazwisko, potem na ekran monitora, po czym zapisała pod nazwiskiem jakiś numer i odłożyła kopertę na bok.
– To pani karta magnetyczna do drzwi, pani O’Dell. Windy są za tym rogiem na prawo. Pomóc pani wnieść bagaż?
– Nie, dziękuję, mam wszystko ze sobą. – Zarzuciła na ramię podróżną torbę, drugą, z laptopem, chwyciła za rączkę i ruszyła do windy, jednak po kilku krokach odwróciła się do Cindy.
– Wie pani co? Zapomniałam napisać przyjaciółce, o której mamy się jutro spotkać. Mogłabym to szybciutko dopisać?
– Oczywiście. – Recepcjonistka przesunęła kopertę po ladzie.
Maggie otworzyła ją i udała, że dopisuje godzinę spotkania, potem z powrotem schowała kartkę, tym razem zakleiła kopertę i oddała Cindy.
– Bardzo dziękuję.
– Nie ma za co. – Dziewczyna odsunęła kopertę na bok, nieświadoma, że właśnie przed chwilą ujawniła numer pokoju Joan Begley.
Maggie rzuciła bagaż na łóżko, zdjęła buty i kurtkę, wyciągnęła na wierzch bluzkę. Potem znalazła wiaderko na lód, wzięła kartę magnetyczną i ruszyła do pokoju 624. Wysiadłszy z windy, przystanęła przed maszyną z lodem, żeby zapełnić plastikowe wiaderko, po czym poszła dalej w samych pończochach na poszukiwanie pokoju Joan.
Włożyła do ust kostkę lodu i dopiero w tej chwili uzmysłowiła sobie, że od rana nie jadła nic poza kanapką w kamieniołomie. Może później zamówi coś do pokoju. Raptem zadzwonił dzwonek windy. Zza rogu wyszedł młody człowiek w białej marynarce i czarnych spodniach. Niósł nad głową tacę do pokoju w odległym końcu korytarza. Maggie odczekała, aż mężczyzna zawróci i ją zobaczy, i wtedy włożyła kartę magnetyczną do czytnika.
– Cholera – powiedziała głośno, żeby ją usłyszał.
– Jakiś problem, psze pani?
– Ta karta znowu nie działa. Już drugi raz dziś wieczorem.
– Proszę mi pozwolić.
Wziął do niej kartę i wsunął ją do czytnika, oczywiście z takim samym skutkiem. Niezrażony podjął kolejną próbę, tym razem wolniej.
– Chyba musi pani poprosić w recepcji o nową kartę.
– Wie pan co, Ricardo, padam z nóg – oznajmiła, zerkając na jego identyfikator. – Marzę tylko, żeby rzucić okiem na wiadomości Foksa i zapaść w sen. Mógłby mnie pan wpuścić, żebym nie musiała iść taki kawał drogi na dół?
– Oczywiście, moment. – Sięgnął do kieszeni i wyjął uniwersalną kartę. W chwilę potem drzwi stały przed Maggie otworem.
– Bardzo dziękuję – rzekła z wdzięcznością. Była w tym coraz lepsza. Machała do niego z progu, czekając, aż młodzieniec zniknie jej z oczu. Potem weszła do środka.
Pierwsza myśl, jaka ją nawiedziła, to że Joan Begley jako artystka musi być na topie, a jej prace świetnie się sprzedają. Wynajęła apartament, a na pierwszy rzut oka nie było jej tu co najmniej od dwóch dni. Trzy kolejne numery „USA Today” leżały na stoliku do kawy, na biurku zaś karta perforowana za opłacone dodatkowo śniadania kontynentalne na cały tydzień. Były na niej zaznaczone wszystkie dni prócz niedzieli. Znajdował się tam również rachunek za hotel z wymeldowaniem w niedzielę, czternastego września, oraz kopia z datą wymeldowania przesunięta na poniedziałek i jeszcze jedna z poprawką na wtorek.