Выбрать главу

– Oni nic nie wiedzą – zakończył. A potem odwrócił się i wyszedł.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY

Środa, 17 września

Północ przyszła i minęła, a mdłości nie ustąpiły.

Do wyjścia pozostała mu tylko godzina. Czekał go długi dzień. Niegdyś także miewał podwójne dyżury i wcale mu to nie przeszkadzało, ale nie da się tego porównać z tym, co niedługo go czeka. Minionej nocy sen nie nadszedł, podobnie jak w dzieciństwie, gdy nasłuchiwał, aż matka zajrzy o północy i poda mu lekarstwo domowej roboty, po którym ból tylko się wzmagał. Dziś będzie zmuszony ukrywać te same mdłości, niesłabnące mdłości, z którymi musiał żyć dzień po dniu przez całe dzieciństwo. Ale już tak robił i przeżył. Jest w stanie to powtórzyć.

Szkoda tylko, że nie zajął się nią pierwszej nocy, zgodnie z planem. Przyniósł ze sobą piłę łańcuchową, sądząc, że ją poćwiartuje, z nadzieją, że w końcu odnajdzie nagrodę. Zamiast tego w ostatniej chwili zdecydował, że z tym poczeka.

To była zła decyzja.

Głupia, głupia, głupia decyzja.

Liczył na to, że sama wyzna, gdzie tkwi źródło niedoboru hormonów, i w ten sposób zaoszczędzi mu papraniny. A on nienawidził całej tej papraniny.

Nienawidził, nienawidził, nienawidził.

Piłą łańcuchową paprał się zawsze najbardziej. A teraz wpadł w jeszcze większe tarapaty. Nie dość, że ma na głowie tych, którzy chcą go zniszczyć, to jeszcze musi wykombinować, co zrobi potem z jej ciałem.

Ale teraz nie czas o tym myśleć. Nie wolno mu przysparzać sobie zgryzot, bo inaczej żołądek nie pozwoli mu przetrwać tego dnia.

Wyskrobał resztkę majonezu ze słoika. Skrobanie noża o szkło podziałało mu na nerwy, które i tak miał już na wierzchu. Jak ma z tym żyć? Jak sobie poradzi?

Nie, nie, nie. Oczywiście, że sobie poradzi. Poradzi sobie.

Rozsmarował majonez na miękkim białym chlebie, powoli, żeby nie dotknąć nożem skórki. Odwinął z papieru dwa plasterki sera i położył je na chlebie, tak by zachodziły na siebie, lecz nie wystawały poza kromkę. Następnie starannie naciął wierzchni plaster, dokładnie w miejscu, gdzie oba plastry na siebie zachodziły, i odłożył naddatek.

Sięgnął do szafki, za pepto-bismol i syrop przeciwkaszlowy, i wyjął brązową butelkę, którą matka przez lata ukrywała. Otworzył ją, kilkoma kroplami spryskał ser, następnie włożył butelkę z powrotem do schowka.

Przykrył chleb z serem drugą kromką, ale najpierw posmarował ją odpowiednią ilością majonezu. Na koniec została mu rzecz najważniejsza. Odciął skórkę, przeciął kanapkę na pół, na ukos, nie pośrodku. No i już. Idealnie.

Idealnie, idealnie, idealnie.

Zawinął swoje dzieło w woskowany biały papier i położył na tacy, na której była już butelka coli, małe opakowanie chipsów ziemniaczanych i baton snickers. Taki właśnie lunch w dzieciństwie szykowała mu co dzień matka, codziennie, tak daleko, jak sięgał pamięcią. Idealny lunch, dzięki któremu miał poczuć się lepiej. Ale ten lunch nie był dla niego, tylko dla jego gościa.

To określenie przywołało na jego twarz uśmiech. Gość. Nigdy dotąd nie przyjmował gości, a już zwłaszcza z noclegiem. I chociaż to przypadek, konsekwencja błędu… Cóż, chyba tak, chyba cieszył się, że ma w domu gościa. Podobało mu się, że dla odmiany to on ma nad kimś władzę. Przynajmniej na krótki czas. Przynajmniej dopóki nie zdecyduje, co zrobi z tymi częściami jej ciała, które nie będą mu potrzebne.

I wtedy właśnie wpadło mu do głowy, że mógłby skorzystać z jednej z zamrażarek. Tak, ona na pewno zmieści się w zamrażarce.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI

Luc Racine siedział w drugim rzędzie składanych krzeseł. Pierwszy był zarezerwowany, ale pusty, więc Luc znakomicie widział trumnę. Nawet zbyt dobrze, bo zobaczył mocno umalowaną twarz kobiety z przesadnie uróżowanymi policzkami. Ciekawe, czy za życia malowała usta takim ciemnym odcieniem czerwieni. Wyglądała przez to, jakby nosiła maskę.

Luc wyjął mały notes i długopis z kieszeni koszuli, otworzył go i zapisał datę, a dalej: „Bez makijażu, absolutnie bez makijażu”, i podkreślił „absolutnie”. Z notesem w dłoni rozejrzał się wokół.

Marley stał przy drzwiach, czekał na kogoś. Może na tę młodą dziennikarkę. Luc spostrzegł ją w recepcji, kiedy wchodził. Dzięki Bogu, nie poznała go, ale pewnie nie widziała dobrze bez tych swoich grubych szkieł.

Marley stał w pozycji, którą Luc nazywał postawą przedsiębiorcy pogrzebowego: ramiona wyprostowane, ręce złączone poniżej pasa, z szacunkiem, jakby w modlitwie, za to broda uniesiona, świadcząca o zdumiewającej sile i autorytecie. No i jeszcze odpowiednie do postawy spojrzenie.

Luc tyle już razy obserwował Jake’a Marleya, że zauważał zmiany, które zachodziły w nim dosłownie w ułamku sekundy. Zresztą Marley osiągnął w tym mistrzostwo. Zaczynając od którejkolwiek z szerokiego wachlarza min, czy będzie to złość na podwładnego, sarkazm, czy choćby znużenie, w ciągu kilku sekund potrafił dokonać całkowitej transformacji i jego twarz wyrażała dogłębne współczucie. Dogłębne, co nie znaczy szczere, o czym wiedział Luc. Tak, prawdę powiedziawszy, wiedział, że wyraz twarzy Jake’a Marleya nie jest szczery. To należało do jego profesji, doprowadzonej do perfekcji sztuki, równie niezbędnej w pracy Jake’a, jak bystre oko dla rzemieślnika czy, w przypadku Luca, listonosza, zdolność do zapamiętania ciągu cyfr. Było jednak coś w owej umiejętności Marleya, co… Hm. Lucowi zabrakło słowa. Czasami miał problem z przywołaniem właściwych słów. Podrapał się w brodę, wytężając pamięć.

Tam do diaska! Zapomniał się ogolić.

Spuścił wzrok na swoje stopy – niech to kule biją! Był w kapciach.

Spojrzał na Marleya, żeby sprawdzić, czy przedsiębiorca pogrzebowy odnotował jego obecność. Może zdołałby wyśliznąć się tylnym wyjściem. A niech to! Ta salka nie ma tylnego wyjścia, a Marley wprowadzał akurat do środka dwie kobiety, kierując je w stronę trumny. Skinął lekko głową Lucowi, ale całą uwagę skupił na dwóch żałobnicach. Luc wiedział, że nie musi przejmować się Marleyem.

Starsza z kobiet miała siwe włosy i ogromne okulary w czerwonych oprawkach, które dominowały na jej drobnej, ptasiej twarzy. Idąc, opierała się na swojej towarzyszce. To ta druga właśnie dała Lucowi pewność, że nie musi obawiać się Marleya. Obcisły niebieski kostium podkreślał jej kształty. Związane z tyłu długie, ciemne włosy odsłaniały kremową, nieskazitelną cerę.

Tak, Jake Marley nie spuści z niej oczu. Prowadząc kobiety, trzymał dłoń na jej plecach. Ciekawe, czy wyobraża sobie, że trzyma rękę trochę niżej, pomyślał Luc. Oczywiście nie zrobi tego, bo z niego szczwany kombinator. Luc przyglądał mu się niejeden raz. I podobnie jak dostrzegał momentalne transformacje jego twarzy, słyszał także gładkie słówka i widział, jak Jake traktuje ładne kobiety, jak dotyka ich rąk, lekko poklepuje po ramieniu, kładzie dłoń na plecach. Luc widział te wszystkie sztuczki. Może kobiety znajdowały w nich pocieszenie? W końcu Marley nie był namolny. Był za to dosyć przystojnym mężczyzną. Pewnie wiele mu brakowało do prawdziwego amanta, ale kiedy włożył jeden z tych swoich czarnych garniturów za pięćset dolarów, imponował siłą, spokojem, i tak, ogromną pewnością siebie. A kobiety chyba lubią pewnych siebie mężczyzn, zwłaszcza kiedy same są akurat wyjątkowo bezbronne.

Żałobnice podeszły do trumny, patrzyły na drogą im osobę. Porozumiewały się szeptem, jakby nie chciały jej obudzić.

– Włosy wyglądają pięknie – zauważyła starsza, po czym dodała: – Ale nigdy nie pomalowałaby ust taką szminką.