Twarz Luca przeciął triumfalny uśmiech. Od razu wiedział, że to nie jej kolor. Otworzył notes i zapisał: „Żadnego szeptania. Niech ludzie rozmawiają normalnym głosem”.
Młoda kobieta odwróciła głowę i posłała Lucowi uśmiech. Miała zaczerwienione i podpuchnięte oczy, chociaż już nie płakała. Odpowiedział stonowanym uśmiechem i skinął głową. W notesie zapisał: „Nie wolno płakać. Może jakaś wesoła muzyka. Żadnej takiej… pogrzebowej muzyki”.
Chciał sobie przypomnieć, jakiej muzyki lubi słuchać, ale miał w głowie pustkę. Przecież musi pamiętać jakąś piosenkę albo piosenkarza. Jak to możliwe, żeby zapomniał muzykę?
W tym momencie zauważył, że kobiety znowu coś szepczą, tym razem starsza oglądała się przez ramię, a młodsza w tym czasie mówiła coś do Marleya. Pewnie rozmawiały o nim, zastanawiały się, kto to. I dlaczego go nie poznają.
Pora sobie iść.
Luc wstał i powoli poczłapał wzdłuż rzędu krzeseł. Kiedy dotarł do drzwi, usłyszał, jak jedna z kobiet mówi coś o kapciach, i już wiedział, że na pewno mówią o nim.
Wyszedł korytarzem na zewnątrz, na ulicę. Marley zostawił go w spokoju, oczywiście, bo nie odejdzie przecież od pięknej brunetki. Luc złapał oddech i zapisał w notesie: „Kapcie. Pochowajcie mnie w kapciach, tych niebieskich, nie brązowych”.
Zamknął notes i wraz z długopisem włożył go do kieszeni. W oknie wystawowym zobaczył mężczyznę, który stał po drugiej stronie ulicy i patrzył na niego. Czy to Marley? Nie chciał się oglądać, nie chciał, żeby mężczyzna zorientował się, że on go widzi. Udawał, że podziwia duperele w sklepie, gdzie był kiedyś rzeźnik. Patrzył na dzwonki oznajmiające wiatr i kolorowe ozdoby, które wisiały tam, gdzie niegdyś wisiało salami. Szukał w szybie odbicia mężczyzny, ale nic nie wypatrzył. Szybko zerknął przez ramię. Mężczyzna gdzieś przepadł.
Luc spojrzał na swoje stopy, na kapcie. Nie pamiętał, jak i kiedy włożył je tego ranka. Czy w ogóle był tam jakiś mężczyzna? Czy go śledził? Czy to tylko jego wyobraźnia fiksuje?
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI
Maggie odsunęła na bok tacę, wziąwszy z niej ostatni kawałek tosta. Zerknęła na zegarek. Tego dnia czekało ją wiele zajęć, chciała pójść w różne miejsca, porozmawiać z różnymi ludźmi. Adam Bonzado z samego rana odnalazł ją w hotelu i zaprosił do swojego laboratorium na uniwersytecie, żeby obejrzała jedną z ofiar. Odniósł widać wrażenie, że Maggie oficjalnie zajmuje się tą sprawą. A może tak mu przekazał szeryf Watermeier? W zasadzie nie wiedziała, czemu bierze tę wizytę pod uwagę. Najprawdopodobniej nie pomoże jej to znaleźć Joan Begley. Tyle że laboratorium należało do uniwersytetu w New Haven, tego samego, na którym studiował Patrick.
Raz jeszcze spojrzała na zegarek i wyjęła komórkę. Zbyt długo to odkładała. Wybrała numer z pamięci.
Gwen odebrała po drugim dzwonku, zupełnie jakby czekała na telefon.
– To nie ona – oznajmiła Maggie bez wstępów. Przeczekała milczenie przyjaciółki, pozwoliła jej przyswoić sobie tę informację.
– Dzięki Bogu!
– Ale jej nie ma. – Maggie zależało, by dobrze została zrozumiana. Przesunęła na bok dokumenty, które rzuciła na hotelowe biurko. Otworzyła teczkę i wyjęła z niej zdjęcie Joan Begley.
– Powiedz mi – zaczęła Gwen. – Powiedz wszystko, co wiesz.
– Wczoraj w nocy byłam w jej pokoju w hotelu.
– Wpuścili cię?
– Powiedzmy, że po prostu byłam w jej pokoju, okej? – Tego ranka nie miała cierpliwości do wysłuchiwania wykładów przyjaciółki, tej samej przyjaciółki, która jakimś podstępem wyciągnęła od kogoś informację, że Joan Begley nie wsiadła do samolotu. – Wygląda na to, że nie ma jej od soboty. Nie sądzę, by wyjechała. W pokoju jest pełno rzeczy, jakby zamierzała tam wrócić.
– Czy to możliwe, żeby namówił ją do ucieczki bez bagażu?
– Nie wiem. Zostawiła wszystkie kosmetyki i książeczkę czekową. Ty mi powiedz, Gwen, czy to ona należy do kobiet, które są do tego zdolne?
W słuchawce zapadła cisza, którą Maggie wykorzystała na obejrzenie zdjęcia. Fotograf uchwycił Joan Begley przy pracy, kazał jej odwrócić wzrok od metalowej rzeźby. Podniesiona ochronna maska spawalnicza odkryła poważne brązowe oczy i porcelanowobiałą cerę. W tle widniały oprawione grafiki, jaskrawe plamy czerwieni, oranżu i szafiru, zachwycająca eksplozja kolorów z czarnymi smugami pośrodku. W szkle dało się zobaczyć inny, odbity obraz. Portret artystki i autoportret fotografa.
– Nie – odparła w końcu doktor Patterson. – Ona nie należy do kobiet, które uciekają, zostawiając swoje rzeczy. Nie, nie przypuszczam, żeby tak postąpiła.
– Potrzebuję twojej pomocy, Gwen. – Maggie zrobiła pauzę, by mieć pewność, że przyjaciółka słucha jej z uwagą. – To nie pora na ukrywanie czegokolwiek i lojalność wobec pacjenta.
– Nie, oczywiście, że nie. Jeżeli tylko moje informacje pomogą ją odnaleźć.
– Mówiłaś, że dostałaś od niej maila, w którym wspomina, że umówiła się z jakimś mężczyzną. Pisała o nim Sonny, tak?
– Tak, zgadza się.
– Możesz mi przesłać ten mail?
– Oczywiście, jak tylko skończymy.
– Rozmawiałam z Tullym. Spróbuje wejść do mieszkania Joan.
– Jakim cudem?
– Nie ma jej wystarczająco długo, żeby oficjalnie zgłosić zaginięcie. Chciałabym, żeby się rozejrzał. Sprawdził, czy Joan ma w domu komputer i czy uda mu się dostać do jej skrzynki. Musimy zobaczyć, czy w poczcie nie ma czegoś więcej na temat Sonny’ego. Jeśli to będzie możliwe, Tully pojedzie tam jeszcze dzisiaj. Masz czas, żeby mu towarzyszyć?
Znowu cisza. Maggie czekała. Czy Gwen ją słyszy? Czy może prosi o zbyt wiele?
– Tak – padła wreszcie odpowiedź, tym razem pewnym głosem. – Pojadę.
– Gwen, jeszcze jedno. – Maggie ponownie spojrzała na fotografię. – Czy Joan wspominała kiedykolwiek mężczyznę o nazwisku Marley?
– Marley? Nie, raczej nie.
– Okej, tylko sprawdzam. Zadzwoń do mnie, jak coś ci przyjdzie do głowy.
– Maggie?
– Tak?
– Dziękuję.
– Podziękujesz mi, jak ją znajdę. Pogadamy później, dobra?
Ledwie się rozłączyła, telefon zaczął dzwonić. Widocznie Gwen o czymś zapomniała.
– Zapomniałaś o czymś? – zaczęła Magie bez powitania.
– Agentko O’Dell, dlaczego, do diabła, oglądam panią w telewizji?
To nie była Gwen, ale szef Maggie, zastępca dyrektora Kyle Cunningham. Niech to szlag!
– Dzień dobry, sir.
– Kamieniołom jest w Connecticut. Myślałem, że siedzi pani w swoim ogrodzie, ale widzę, że zajmuje się pani morderstwem w Connecticut. Nie przypominam sobie tylko, żebym panią wyznaczył do tej sprawy.
– Przyjechałam tu prywatnie, sir. Szeryf Watermeier przez pomyłkę powiedział, że z nim pracuję.
– Naprawdę? Przez pomyłkę? Ale była pani w kamieniołomie?
– Tak, zatrzymałam się, żeby zobaczyć…
– Zatrzymała się pani? O’Dell, pani nie pierwszy raz gdzieś się zatrzymuje. Lepiej, żeby to był ostatni raz. Wyraziłem się jasno?
– Tak, sir. Ale oni mogą rzeczywiście potrzebować psychologa kryminalnego. Wszystkie znaki wskazują na seryjnego…
– W takim razie potrzebny im psycholog kryminalny. Może lokalne biuro FBI ma kogoś na podorędziu.
– Zapoznałam się już ze…
– Rozumiem, że jest pani na urlopie, agentko O’Dell. Jeżeli ma pani w tamtej okolicy prywatne sprawy do załatwienia, proszę bardzo, to pani wolny czas, ale wolałbym już nie oglądać pani w telewizji. Rozumie pani, agentko O’Dell?
– Tak, sir, rozumiem.
W słuchawce już buczał sygnał.
Niech to szlag!
Maggie zaczęła krążyć po pokoju, przystając przy oknie, żeby popatrzeć na poranny ruch na Pomeroy Avenue i Research Parkway. Spojrzała na zegarek. Ma jeszcze czas. Zarzuciła kurtkę, włożyła do kieszeni kartę magnetyczną, wzięła notes, w którym wcześniej zapisała, jak ma dojechać. Wyszła na korytarz i zawahała się. W końcu co jej szkodzi? Wróciła do torby z komputerem, otworzyła kieszeń i znalazła to, co kazało jej wrócić. Potem, nie myśląc już wiele, schowała kopertę do notesu i wyszła.