Выбрать главу

– Tak, zgadza się. – Marley przeniósł ciężar ciała na lewą nogę, i teraz prawa zaczęła nerwowo podskakiwać. – Mają odpowiedni sprzęt.

– Jak długo się tym zajmują?

– Mój Boże! – Marley skrzyżował ramiona na piersi. – Chyba od czasów, kiedy firmę Hobbsów prowadził jeszcze ojciec Wally’ego, który zawarł stałą umowę z moim ojcem. Mój ojciec był bardzo lojalny, całe lata pracował z tymi samymi ludźmi. – Wskazał na zdjęcie na ścianie, portret starego Marleya z poważną miną, jakby szykował się na pogrzeb. – Ludzie też tak go traktowali, niech spoczywa w pokoju. Teraz, kiedy próbuję wprowadzić jakieś zmiany, zaraz ktoś mówi mi: „Jacob Marley by tak nie zrobił”.

Jeden fakt uderzył Maggie w tej wypowiedzi, chociaż nie była pewna, czy dobrze zrozumiała.

– Pański ojciec także miał na imię Jacob?

– Tak, zgadza się.

– Więc pan jest Jacob Junior?

– Tak, ale bardzo proszę, nie znoszę, jak nazywa się mnie Juniorem. Wszystko, byle nie Junior.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY

Tully pozwolił, żeby go obsługiwała. Zresztą to ona się przy tym uparła. Po raz pierwszy znalazł się w jej domu. Po raz pierwszy go zaprosiła. Oczywiście tylko dlatego, by nie uchybić grzeczności, przyjął zaproszenie.

Stwierdziła, że będzie im tu wygodniej niż na poddaszu Joan. Tam nie potrafiła zebrać myśli. Tully zauważył, że w pracowni zachowywała się cicho i z szacunkiem. Wiedział, że Joan Begley była pacjentką Gwen, zorientował się też, że połączyło je coś na kształt przyjaźni. A jeśli nawet nie była to przyjaźń, to i tak doktor Patterson szczerze martwiła się zaginięciem Joan. Istniała zatem jakaś więź.

Obserwował bezkarnie jej twarz, kiedy skupiona nalewała kawę do kubków. Tully siedział przy barze oddzielającym pokój od wypucowanej kuchni, w której wisiały garnki, patelnie i liczne dziwne przedmioty w rozmaitych kształtach i rozmiarach. Nie znał nawet ich przeznaczenia, choć najpewniej służyły do gotowania. Tutaj, w swoim domu, Gwen wydawała się pewniejsza siebie niż u Joan. Nadal jednak wyglądała… trudno to wyjaśnić. Wyglądała na zmęczoną. Nie, to niedobre określenie. Wyglądała na… smutną.

– Cukier czy śmietanka? – Zerknęła na niego przez ramię.

– Dziękuję, piję czarną.

Jeszcze zanim sięgnęła po śmietankę, wiedział, że naleje sobie solidną porcję, a jej kawa przypominała bardziej czekoladę z mlekiem. Śmietanka, ale bez cukru. Jeśli to możliwe, wolała café mocha.

Tully sam siebie zaskoczył. Ostatnio nie pamiętał, jakie skarpetki włożył rano, miał tylko nadzieję, że obie są w tym samym kolorze. A tu proszę, zapamiętał, jaką kawę pije doktor Patterson.

– Więc myślisz, że Maggie ma rację? Że ten Sonny ma coś wspólnego z zaginięciem Joan?

– Kiedy pojechała do Connecticut, wciąż wysyłał jej maile. Odkąd się poznali, pisał do niej dwa, trzy razy dziennie. A potem ni stąd, ni zowąd listy przestały przychodzić w sobotę, w dniu, kiedy zniknęła. Zbyt dużo jak na przypadek, nie sądzisz?

– Ale te maile są bardzo przyjazne w tonie. Nie pisze jak ktoś, kto chciałby ją skrzywdzić.

Rozmowę przerwał telefon komórkowy doktor Patterson, która odebrała po drugim dzwonku, jakby niecierpliwie oczekiwała na wieści, jakiekolwiek wieści.

– Halo? – Jej rysy złagodniały. – Cześć, Maggie… Nie, wszystko dobrze… Tak, spotkałam się z Tullym w mieszkaniu Joan. Właśnie jest u mnie… Tak, u mnie w domu. – Przez parę minut słuchała, po czym powiedziała: – Zaczekaj. – Podała telefon Tully’emu. – Chce z tobą mówić.

– Cześć, O’Dell.

– Tully, dowiedziałeś się czegoś o Sonnym?

– Dostaliśmy się do skrzynki mailowej Begley.

– Tak szybko?

– Doktor Patterson odgadła hasło. Begley codziennie dostawała maile od tego faceta, właśnie o tym rozmawialiśmy. Są sympatyczne, takie kumpelskie, nie jak listy od kochanka. Prawda? – Spojrzał na Gwen. – Ale, o dziwo, urwał korespondencję w dniu, kiedy zaginęła.

– Możesz go namierzyć?

– Bernard nad tym pracuje. Jak dotąd, wygląda na to, że Sonny korzysta z darmowego konta, brak danych użytkownika. Założę się, że pisze na komputerze w miejscu publicznym. Pewnie w bibliotece albo jednej z internetowych kafejek.

– Rozmawiałeś dziś z Cunninghamem?

– Nie, cały dzień ma spotkania. A co?

– Udało mu się wyjść z jednego spotkania, żeby do mnie zadzwonić.

– No no. Zostałaś zdegradowana?

– Nie jestem pewna. Nie chciałabym, żebyś wpakował się w kłopoty przez to, że mi pomagasz.

Tully podniósł wzrok na doktor Patterson. Stała przy drugim końcu blatu, popijała kawę i patrzyła na niego. Sądziła, że Tully pilnie słucha partnerki, a tymczasem nie mógł oderwać od niej oczu.

– Tully, słyszysz mnie? – Maggie krzyknęła mu prosto do ucha. – Nie chcę, żebyś wpadł z mojej winy w tarapaty.

– Nie przejmuj się tym, O’Dell.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY

Przygotował jej zupę, zdrowy rosół z kury, co prawda z puszki, ale świeży, zresztą nic innego nie miał. Rosół pachniał dobrze, nawet jak rozpuścił w nim kryształki. Joan nie zauważy osadu, zwłaszcza że wrzucił do zupy pokruszone słone krakersy.

Schował małą butelkę w skrytce matki, za jej zbiorem domowych leków, który zawierał melasę, miód i ocet, a także syrop przeciwkaszlowy i mnóstwo aspiryny dla dzieci. Brązowa butelka mieściła w sobie magiczne kryształki, które, jak twierdziła matka, powinny mu pomóc. Dopiero po jej śmierci, bo to śmierć uwolniła go od matczynej władzy, odkrył brązową butelkę z oryginalną naklejką ukrytą pod starą, nieważną już receptą. Drukowanymi czarnymi literami było tam napisane wprost: „Arszenik”. Zatrzymał butelkę w domu, słusznie podejrzewając, że przyjdzie dzień, gdy będzie zmuszony wykorzystać ów specyfik, który daje władzę nad innymi.

Kiedy wszedł, siedziała przy oknie, tak samo jak ją zostawił, dla odmiany przywiązana do krzesła. Patrzyła na las przez hartowane szkło. Specjalnie zamówił i sam zainstalował te grube i nietłukące się szyby. Pozwalały patrzeć na świat i wpuszczały do środka słońce, z zewnątrz zaś wyglądały jak lustrzane słoneczne ogniwa służące do ogrzewania pomieszczenia. Tworzyły znakomitą atmosferę do pracy – słoneczną i radosną, a przy tym gwarantowały odosobnienie i ciszę. No i chroniły jego zbiory.

Podniosła na niego wzrok. Tym razem nie ruszyła ręką. Spostrzegł czerwone pręgi na nadgarstkach, świadczące o tym, że gdy go tu nie było, próbowała uwolnić się z więzów. Potem dojrzał rysy i zadrapania na podłokietniku krzesła. Zniszczyła drewno, zrobiła to celowo. Krzesło jego matki, autentyczny neoklasyczny Duncan Phyfe, któremu sam zmienił tapicerkę. Zniszczyła je, trąc sprzączkami skórzanych kajdanek o drewno.

Czuł, jak rośnie w nim złość, a wraz z nią żółć, grożąc, że cofnie się z żołądka. Już czuł w ustach jej smak. Nie, nie. Nie może wymiotować. Nie zrobi tego. Nie wolno mu myśleć o krześle. Żadnej złości. Nie może sobie pozwolić teraz na niedyspozycję.

Postawił tacę na stole obok swojego gościa i starał się nie patrzeć na porysowane krzesło.

– Na pewno jesteś głodna – powiedział, przyciągając sobie stołek.

– Nie czuję się dobrze, Sonny – wymamrotała. – Dlaczego to robisz?

– Dlaczego? Dlaczego? Ponieważ na pewno jesteś głodna – odparł śpiewnym tonem, który udawał radość, a którego tak dobrze nauczył się od matki. – Wcześniej zjadłaś kanapkę, ale od tamtej pory minęło mnóstwo czasu.

– Moglibyśmy przez chwilę porozmawiać? – prosiła.

Sonny pomyślał, że jej głos brzmi jak kwilenie. Wcześniej nie zwrócił uwagi, jaki to płaczliwy głos.