Nabrał łyżkę zupy i podniósł do ust Joan, czekał, aż je otworzy. Tylko patrzyła.
– Otwórz szeroko – poinstruował.
Nadal tylko patrzyła.
Przysunął łyżkę do jej warg i chciał ją wepchnąć na siłę, lecz Joan zacisnęła usta. I niespodzianie tak gwałtownie odwróciła głowę, że mało co nie wybiła mu łyżki z ręki. Skończyło się na tym, że zupa wylała się na rękaw jego koszuli.
Znowu poczuł w ustach smak żółci. O Boże! Nie może sobie pozwolić na niedyspozycję. Twarz mu poczerwieniała. Mimo to nabrał kolejną łyżkę rosołu i znowu podniósł do ust Joan.
– No już, musisz jeść.
Powoli odwróciła głowę i spojrzała na niego, tym razem wyzywająco.
– Najpierw porozmawiamy.
– Posłuchaj, możemy to zrobić spokojnie albo na siłę – oznajmił wciąż tym swoim pogodnym tonem, niezależnie od wrzenia w żołądku. – No już, jedz.
Przytknął łyżkę do warg Joan, a ona zdołała na tyle podnieść skrępowaną rękę, żeby trącić go w łokieć. Tym razem zupa poplamiła mu spodnie. Będzie musiał przebrać się przed wyjściem do pracy.
Wstał niespiesznie i podwinął zabrudzone rękawy. Trudne zadanie, kiedy ręce się trzęsą, a dłonie zaciskają w pięści. Czuł zachodzącą w nim przemianę, rozgrzane żelazo, które dźga wnętrzności. Widział też, że Joan zaczyna inaczej na niego patrzeć. Zniknęła na dobre pozorna odwaga, którą zawdzięczała środkom odurzającym. Teraz walczyła z więzami, kopała nogi krzesła i trącała je klamrami pęt u kostek, zostawiając na cennym drewnie jeszcze więcej tych okropnych rys.
– Rozumiem, że wybrałaś trudniejszą drogę – rzekł przez zaciśnięte zęby. Odłożył łyżkę na tacę i wziął z niej miskę z rosołem.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY
West Haven, Connecticut
Maggie nie była pewna, po co tam w ogóle pojechała. Było kilka innych miejsc, które powinna sprawdzić, zbiegi okoliczności, które należało rozważyć. Na przykład czy ktoś nazywał Jacoba Marleya Juniora Sonnym. Albo czy umowa Wally’ego Hobbsa na kopanie grobów dla zakładu pogrzebowego ma coś wspólnego z tym, że Steve Earlman nie został ostatecznie pochowany. Nie wspominając już o adresie, który znalazła w hotelowym notesie Joan Begley, bo przecież trzeba zbadać, czy tam odbyła się ostatnia randka zaginionej. Istniało mnóstwo miejsc, gdzie powinna szukać odpowiedzi, i wcale nie była przekonana, czy to jest jedno z nich. Pomimo wszystkich tych wątpliwości znalazła się na Uniwersytecie New Haven.
Laboratorium wypełniał szczególny zapach. Przypominał bulion z wołowiny i był niepokojąco przyjemny. Profesor Adam Bonzado stał nad potężnych rozmiarów kuchnią. Podnosił po kolei pokrywki kilku garnków, w których coś się gotowało, mieszał drewnianą łyżką i kładł pokrywki z powrotem, a na koniec zmniejszył trochę płomień gazu. Tego dnia ubrany był w fioletowo-żółtą hawajską koszulę i niebieskie dżinsy oraz trampki do kostek. Plastikowe okulary ochronne wisiały na szyi, kołysząc się w jednym rytmie z papierową chirurgiczną maską. Zerknął na Maggie przez ramię. Dopiero po chwili zrobił zdziwioną minę, jakby miał spóźniony refleks.
– Przyszła pani wcześniej.
– Myślałam, że nie trafię tu tak szybko, ale nie miałam z tym problemu. Wolałby pan, żebym sobie pospacerowała i wróciła później?
– Ależ nie, nie o to chodzi. Mam pani mnóstwo do pokazania. – Raz jeszcze zajrzał do garnków i odwrócił się do niej. – Witam w naszym skromnym laboratorium. – Wykonał szeroki gest. – Proszę tu podejść i zobaczyć.
Maggie przebiegła wzrokiem półki, na których znajdował się osobliwy zbiór szklanych naczyń: słoiki po zupkach dla dzieci obok słoików po marynatach, z naklejkami, które zakrywały oryginalne nalepki. Z kąta dobiegał cichy szum urządzenia pochłaniającego wilgoć. W pomieszczeniu panował chłód, a poza zapachem wywaru mięsnego wyczuwało się lekką woń środków czystości i być może amoniaku. Na blatach stały mikroskopy i kolekcja narzędzi, począwszy od robiącej wrażenie łapy laboratoryjnej przypominającej bezzębne szczęki poprzez małe kleszcze aż do zbioru szczotek wszelkich możliwych rozmiarów.
W jednym rogu przy suficie znajdowały się dwie ogromne plastikowe bańki. Maggie zgadywała, że to pochłaniacze zapachów. Słyszała ciche mruczenie wentylatorów z wnętrza tego ustrojstwa, które przywoływało na myśl suszarki do włosów w dawnych salonach fryzjerskich. Ale to, co zobaczyła poniżej, w lot rozwiało ów sentymentalny obraz. W podwójnym zlewie pod owymi hełmami Maggie dojrzała fragmenty szkieletu, które moczyły się w roztworze mydlanym. Z piany wystawała ręka prawie pozbawiona ciała. Zdawało się, że do niej macha.
No i jeszcze były tam długie stoły na sześciu nogach, trzy z nich pomiędzy przejściami, a na nich całe zgromadzenie czaszek i kości. Kilka czaszek patrzyło na Maggie pustymi oczodołami. Inne, zbyt sfatygowane, żeby utrzymać pion, leżały wgapione w ścianę albo sufit. Kości były rozmaitych kształtów i rozmiarów, a także kolorów. Jedne czarne jak ziemia, inne kremowobiałe, niektóre brudnoszare lub żółte jak masło. Albo jak cukierek mleczny, przemknęło Maggie przez głowę. Część z nich skrupulatnie poukładano, jakby ktoś rekonstruował rozsypaną układankę. Pozostałe, wymieszane w kartonowych pudłach na skraju stołów, czekały, aż ktoś je posortuje i da im szansę na opowiedzenie własnej historii.
– Tylko to skończę, dobrze? Potem chciałbym pani pokazać kilka ciekawych rzeczy, które udało mi się odkryć.
Bonzado wciągnął lateksowe rękawiczki, dwie pary, jedne na drugie. Włożył plastikowe okulary ochronne i maskę, wziął do ręki coś, co wyglądało jak rękawica kuchenna i uniósł pokrywę z jednego z garnków. Zaczekał, aż odparuje, sięgnął po dużą drewnianą łyżkę i zaczął nią łowić w czymś, co przypominało kawałki gotującego się mięsa i tłuszczu. Ostrożnie włożył je do czekającego już otwartego plastikowego worka.
– Uratowaliśmy tyle tkanki, ile się dało. – Podniósł głos, żeby było go słychać spod maski. Mówił rzeczowym tonem, pewnie tak samo zwracał się do studentów. – To znakomite worki, grubości czterech i pół milimetra, można je zgrzewać i wrzucić do zamrażarki. Co więcej, z zamrażarki można je przenieść prosto do wrzątku albo kuchenki mikrofalowej.
Maggie nie mogła opędzić się od myśli, że Adam mówi tak samo, jak pewien kuchmistrz prowadzący telewizyjny program kulinarny.
– Najwięcej czasu zajmuje okostna. – Podniósł długi cienki kawałek, który wyglądał jak chrząstka. – Przepraszam. – Spojrzał na nią przez okulary ochronne. – Mam nadzieję, że nie zachowuję się protekcjonalnie. Pani pewnie to wszystko wie.
– Nie, nie. Proszę mówić dalej. Na pewno znajdzie się kilka rzeczy, których nie wiem. – Prawdę mówiąc, niezależnie od czasu, który spędziła w laboratorium kryminalnym FBI, narzucając się Keithowi Ganzie, nigdy dotąd, nawet podczas studiów, nie widziała tak świetnie wyposażonego laboratorium antropologicznego. Była zafascynowana, tym bardziej że Bonzado nie miał w sobie nic z profesorskiej pychy i zadufania charakterystycznego dla wielu „wtajemniczonych”. Odnosiła wrażenie, że z radością dzieli się z nią swoimi wiadomościami, a jego entuzjazm był wprost zaraźliwy.
– Staramy się dotrzeć do samej kości – ciągnął, zapełniając kolejne plastikowe woreczki. – Zazwyczaj używamy detergentu do mycia naczyń. Osobiście najbardziej lubię Arm and Hammer’s Super Washing Soda – rzekł głosem jak z reklamy i odpowiednio zaprezentował pojemnik. – I długo, wolno gotujemy. To zwykle pomaga. Ale zabiera mnóstwo czasu.