Выбрать главу

Pokrywka była jeszcze gorąca. Nie przypominał sobie, żeby wyjmował taki ogromny gar. Rozejrzał się po kuchni. Wszystko leżało na miejscu. Sprawdził tylne drzwi – były zamknięte. Okna w kuchni także były zamknięte. Czy to możliwe, żeby ktoś tu wszedł? Może to wcale nie halucynacje, że jest śledzony. Ktoś schował się między drzewami. Ktoś go podglądał. No i te kroki, słyszał przecież kroki. I jeszcze postać odbita w szybie wystawowej dawnego sklepu mięsnego, ten mężczyzna po drugiej stronie ulicy, który go obserwował, a potem nagle zniknął. Więc może wyobraźnia wcale nie płata mu figla?

Raz jeszcze spojrzał na gar. Nigdy nie gotowałby w takim ogromnym garze. Przecież zmieściłby się w nim mały wieprzek. Zajmował aż dwa palniki. Po co byłby mu taki ogromny sagan?

Widocznie ktoś go tu zostawił. Tylko dlaczego postawił go na kuchence? W jakim celu? Chyba że chciał Luca zdenerwować, zamącić mu w głowie. Chyba… chyba że chciał mu napędzić stracha.

Raptem oblał go zimny pot. Koszula przykleiła się do pleców. Serce zaczęło walić o żebra. Ponownie potoczył wzrokiem po kuchni i naprawdę się przeraził. Nerwowo patrzył to w jedną, to w drugą stronę. Przyspieszył kroku i ruszył do pokoju, potykał się po drodze, byle szybciej.

I wtedy panika wybuchła z druzgocącą siłą i z gardła Luca wyrwał się krzyk:

– Scrapple?! Scrapple, chodź no tu, staruszku! Scrapple! Gdzie jesteś?

Piekące łzy ciekły mu po twarzy, wycierał je rękawem koszuli. Zdawało mu się, że zaraz zwymiotuje. Ledwie szedł po schodach, bo nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Upadł i zjechał z kilku stopni, wpadł na ścianę i uderzył się w ramię. Próbował znowu wołać, ale coś zatkało mu gardło. Z ust popłynął tylko skowyt, który jeszcze bardziej go przeraził, ponieważ Luc nie poznał własnego głosu. Ten głos brzmiał teraz jak ryk rannego zwierzęcia.

Leżał na schodach, niezdolny wstać, gdyż nogi nie chciały go utrzymać. Przytulił policzek do zimnego drewnianego stopnia. Wstrząsały nim dreszcze. Nie panował nad tym. Czy takie konwulsje to objaw choroby? Objął się ciasno ramionami, najmocniej jak potrafił. Przyciągnął kolana do piersi i zatopił w nich twarz, rozpaczliwie pragnąc powstrzymać nudności i dreszcze. Nadal słyszał ów skowyt, potworne wycie, które przed chwilą dobyło się z jego gardła.

Wtem poczuł lekkie szturchnięcie i zimny dotyk. Powoli uniósł głowę, odrywając policzek od drewnianego stopnia. I natychmiast mokry jęzor polizał go po twarzy.

– Scrapple, Scrapple, niech cię diabli, dlaczego nie przychodzisz, jak cię wołam? – Chwycił psa za kark i przyciągnął do siebie, i trzymał tak mocno, że terier zaczął się wywijać i piszczeć. Ale Luc ściskał jeszcze mocniej.

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIĄTY

Maggie obserwowała Watermeiera, który głośno tupał po małej kuchni Luca Racine’a, oglądał kalendarz ścienny, złachaną ścierkę wiszącą na gałce szuflady, brudne naczynia w zlewie. Szeryf sprawiał wrażenie, że interesuje go wszystko prócz ludzkiej czaszki zanurzonej we własnym wywarze. Ogromny gar stojący na kuchence był jeszcze ciepły.

Adam Bonzado zaproponował, żeby Luc wyszedł z nim na zewnątrz zaczerpnąć powietrza, ale najpierw nalał sobie szklankę zimnej wody i wypił duszkiem. Potem nalał drugą, tym razem, jak Maggie słusznie odgadła, dla Racine’a, po czym tylnymi drzwiami wyszedł za starym na dwór.

– Porządnie nim to wstrząsnęło – rzekła Maggie.

– To chyba zrozumiałe. – Watermeier niemal prychnął. – Mną też by wstrząsnęło, gdybym znalazł na mojej kuchence głowę jakiegoś człowieka i nie pamiętał, żebym go wkładał do garnka.

– Myśli pan, że on to zrobił i zapomniał?

– Ten jego przeklęty pies od miesięcy wykopuje różne kości. Kto wie, co Racine zatrzymał sobie na pamiątkę i co byśmy znaleźli pod jego pieprzonym gankiem. – Zauważył sceptyczne spojrzenie Maggie.

– A jak to inaczej wyjaśnić?

– Czy to nie Racine, wraz z Vargusem, znalazł pierwsze zwłoki?

– Tak, a jakże. I nie tracąc czasu, opowiedział o tym telewizji. Jeszcze jeden skurczysyn, który chce się pokazać.

– Kiedy on twierdzi, że ktoś go śledził.

– Taa, a za tydzień pewnie powie, że jest Abrahamem Lincolnem.

– A już mu się to zdarzyło? – Sarkazm Watermeiera zniecierpliwił Maggie.

– Co? Gotowanie pieprzonych czaszek?

– Nie. Czy zrobił coś wyjątkowego, żeby zwrócić na siebie uwagę?

– Nic mi o tym nie wiadomo. Ale wie pani, że stary ma Alzheimera?

– Tak, wiem – odparła spokojnie, choć przychodziło jej to z coraz większym trudem. – Z tego co wiem, Alzheimer zazwyczaj nie objawia się paranoją.

– Co pani właściwie chce powiedzieć, O’Dell? Pani uważa, że ktoś go śledził, zakradł się do jego domu i zostawił mu ten prezencik, żeby go wkurzyć? – Watermeier splótł ramiona na piersi i oparł się o blat. Mała kuchnia jakby skurczyła się. Nawet służbowe buty szeryfa zajmowały za dużo miejsca.

– A jeśli morderca widział Racine’a w telewizji? Jeśli to jego obwinia za odkrycie swojej kryjówki? – Zrobiła pauzę, dając szeryfowi szansę na odpowiedź, ponieważ jednak milczał, podjęła: – Pamięta pan, mówiliśmy, że morderca jest paranoikiem i cierpi na urojenia.

– No, pamiętam. Mówiła pani też, że będzie chciał zemścić się na kimś, kto go teraz ściga. Ale dlaczego miałby wybrać Racine’a? Dlaczego nie Vargusa? To Vargus tak naprawdę odkrył beczki.

– Z tego co wiemy, morderca wali w czaszki swoich ofiar od tyłu, a potem ukrywa ciała. Nie mamy zatem do czynienia z człowiekiem butnym i zuchwałym. Na jego miejscu kogo by pan ścigał: krzepkiego budowlańca w sile wieku czy starego emeryta z początkami Alzheimera?

– Twierdziła pani również, że może spanikować. Że zacznie znowu zabijać.

– Tak. I prawdopodobnie porwał tę kobietę, której szukam, Joan Begley. Niewykluczone, że w sobotę w nocy pojechała na spotkanie z nim do Hubbard Park.

– Hubbard Park?

– Znalazłam notatkę w jej hotelowym pokoju: Hubbard Park, West Peak, godzina dwudziesta trzecia trzydzieści. To się zgadza z czasem, kiedy dała ostatni znak życia. Mógłby pan sprawdzić park?

– Poszukać jej wozu?

– Tak, albo ciała.

Maggie widziała, że Watermeier mruży oczy. Przestąpił z nogi na nogę i znowu oparł plecy o kuchenny blat, tyle że teraz wyglądał, jakby poważnie rozważał jej słowa.

– Pani wie, że przez ponad trzydzieści lat byłem w policji nowojorskiej?

Patrzył gdzieś nad jej głową, przez okno, może na Bonzado i Racine’a. Może. Milczał przez chwilę, a Maggie rozumiała, że wcale nie oczekuje od niej odpowiedzi.

– Widziałem masę odchyłów, O’Dell. – Zerknął na nią, po czym jego wzrok znów powędrował za okno. – To moja żona, Rosie, wymyśliła tę przeprowadzkę. Na początku nie byłem za tym. I nie chciałem kandydować na szeryfa, to był jej pomysł. Bo myślałem, że tutaj za wolno płynie czas. A potem przyszedł jedenasty września i w jeden dzień straciłem mnóstwo starych kumpli. – Wciąż nie patrzył na Maggie. – Mogłem być z nimi tego dnia, i też bym już nie chodził po tej ziemi. Tak po prostu. Później spędziłem wiele tygodni w tym piekle. Rosie nie mogła na to patrzeć, ale wiedziała, że muszę to robić. Tydzień po tygodniu tam wracałem. Musiałem. Musiałem szukać moich kumpli. Nic więcej nie mogłem zrobić. Szukaliśmy każdego parszywego dnia, jakbyśmy mogli ich jeszcze uratować, a znajdowaliśmy tylko kawałki i odpryski. Trzydzieści lat w policji, myślałem, że nic mnie nie zdziwi, ale na taką jatkę nie byłem przygotowany. Spalone twarze. Stopa w zasznurowanym bucie. Odcięta ręka ściskająca stopiony telefon komórkowy. Widziałem prawdziwą masakrę, O’Dell. Więc to – wskazał głową w stronę gara na kuchence – nie szokuje mnie. Ani nic, co jest w tych beczkach. Różnica polega na tym – w tym momencie podniósł oczy na Maggie, by się upewnić, czy uważnie go słucha – że tutaj ja mam wyjaśnić sprawę. Jakby istniało jakieś pieprzone wyjaśnienie. Oczekują ode mnie, że to rozpracuję. No i jeszcze złapię gnoja.