Nadstawił uszu, lecz przeszkadzało mu głośne walenie jego serca. Może to ta kobieta z FBI na dole, ta koleżanka Julii. Przywykł do samotności. Ta kobieta obiecała, że nie zawiadomi Julii. Miał nadzieję, że dotrzyma słowa. Nie chciał sprawiać córce kłopotu. Nie chciał, żeby pędziła do domu tylko z litości. Nie chciał jej…
Do diaska! Coś poruszyło się w szafie. Nocna lampka w gniazdku na ścianie nie dawała wiele światła. Zmrużył oczy. Drzwi szafy były uchylone na jakieś trzydzieści centymetrów. Nigdy nie zostawiał otwartej szafy, zawsze dokładnie ją zamykał. Raptem zobaczył w środku jakiś cień. Tak, ktoś był w jego szafie. O Jezu drogi! Ten człowiek wcale nie wyszedł. Stał w szafie. Stał tam i czekał. Pewnie czekał, aż Luc mocno zaśnie.
Przytulił głowę do poduszki, udał, że zasypia, ale leżał tak, żeby widzieć drzwi szafy. Znowu nadstawił uszu, ale tym razem niczego nie usłyszał. Serce waliło mu strasznie głośno i nie panował już nad oddechem. Co robić? Gzy ma pod ręką coś, czym mógłby się obronić? Lampa? Była podłączona do gniazdka w ścianie i za mała. Wędrował wzrokiem po pokoju – szukał czegoś, czegokolwiek – i zawsze wracał do cienia. Chyba się znowu poruszył?
Co z tym cholernym Scrapple’em? Pies leżał na plecach i nawet nie chrapał, a co dopiero mówić o warczeniu. Jak to możliwe, żeby pies nie wyczuł obcego?
Może kij do bejsbola? Tak, miał w domu taki kij. Piłkę, kij i rękawicę. Czasem grywali z Julią. Lecz kogo on chce oszukać? To było lata temu. Nie miał pojęcia, gdzie się podział przeklęty kij.
Na dole jest agentka FBI. Jak by tu ją zawołać? Czy zdołałby wymknąć się z pokoju? Razem ze Scrapple’em? Może z niego marny stróż, ale za nic go tu nie zostawi.
Wtem ujrzał czubek kija bejsbolowego wystający spod łóżka. Tak, tu go trzyma. Spuścił rękę. O żesz ty! Nie dosięgnął. Spojrzał na drzwi szafy. Czy nie są przypadkiem ciut szerzej otwarte? O Chryste Panie, jak on teraz wyjdzie? Nie ma czasu na wahanie.
Luc wyskoczył z łóżka. Walnął przy tym kolanem o komodę i obudził Scrapple’a, ale za to podniósł kij bejsbolowy i szybkim krokiem podszedł do szafy, nie zatrzymując się, nie czekając, otworzył ją na całą szerokość i uniósł kij. Uderzył kilka razy bardzo mocno, zrzucając cień na podłogę. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że właśnie zatłukł swój jedyny garnitur, który niedawno odebrał z pralni i powiesił w szafie w plastikowym worku. Chciał mieć pewność, że pozostanie czysty i wyprasowany, gotowy na jego pogrzeb. A teraz ubranie zmieniło się w pogniecioną szmatę, zwiniętą na podłodze szafy, za karę, że nastawało na jego życie.
Luc przycupnął na brzegu łóżka, głaskał przestraszonego i skonfundowanego psa i czekał, aż przestaną mu drżeć ręce. Ależ zrobił się z niego śmiechu warty dziad! Co z nim jest, do diaska? Mało, że traci pamięć, to na domiar złego chyba odbiera mu rozum.
Po chwili jego uszu dobiegł kolejny hałas. Stłumiony głuchy odgłos, jakby na tyłach domu. Tym razem także Scrapple go usłyszał.
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY
Minęło już sporo czasu, odkąd Maggie spała poza domem, nie mówiąc już o wyciu kojotów dochodzącym z oddali. Kiedy próbowała umościć się wygodnie na starej wysiedzianej sofie, miała wrażenie, że słyszy na górze Luca. Po tym, jak na chwilę utracił pamięć na tarasie, uznała, że nie pójdzie do niego. Obawiała się, że Luc właśnie buduje barykadę z mebli, niczym lunatyk nieświadomy swoich czynów.
Nie, to śmieszne, natychmiast udzieliła sobie reprymendy. Alzheimer nie objawia się kompletnie absurdalnym zachowaniem, a przynajmniej nic jej o tym nie wiadomo. Choć tak naprawdę – co wie o tej chorobie? Żałowała, że dała słowo staremu, iż nie zadzwoni do jego córki. Racine powinna wiedzieć, że życie jej ojca jest zagrożone. Zresztą może stary nie zapamięta obietnicy. Albo ona skłoni go, żeby sam zatelefonował do Julii.
Patrzyła na cienie gałęzi, które tańczyły na suficie. Luc miał w całym domu zapalone małe nocne lampki. W momencie słabości przyznał się do obawy, że któregoś dnia zapomni, jak się zapala światło, i będzie musiał siedzieć w ciemności. Cóż to musi być za okropne uczucie. Człowiek zdaje sobie sprawę, że jego pamięć, nawet dotycząca spraw podstawowych, zaczyna się kruszyć. Albo w ogóle zanika. Pomyślała znowu o Patricku, ciekawa, co brat wie o swoim ojcu, jeżeli w ogóle coś wie.
Jej wspomnienia, zwłaszcza te z dzieciństwa, strata ojca i dorastanie u boku matki alkoholiczki o skłonnościach samobójczych, te okropne wspomnienia były ciężarem, którego chętnie by się pozbyła. Jednak tego dnia, przypominając sobie dobre chwile, zrozumiała, że się oszukiwała. A gdyby tak była tym starym Lukiem Racine’em i nie potrafiła już oddzielić faktów od fikcji, nie wiedziała, co już minęło, a co jeszcze trwa… jakież to musi być przykre, jak bardzo bolesne. A przecież ona, mając wybór, zachowała tylko najgorsze wspomnienia.
Postanowiła, że następnego dnia pójdzie do sklepu i kupi wyłączniki czasowe do lamp oraz jakieś trwalsze, lepszej jakości żarówki. Może jedną lub dwie nowe lampki. Nie ma tyle władzy, żeby sprawić, by Luc nie zapomniał, jak się włącza światła, ale może przynajmniej zyskać pewność, że nigdy nie zostanie w ciemności.
Usłyszała jego kroki na schodach i usiadła. Zanim zszedł na sam dół, widziała jego wydłużony cień. Niósł coś na ramieniu, a tuż za panem biegł jego mały terier.
O Jezu! Czyżby Luc naprawdę był lunatykiem? Nie mogła sobie przypomnieć, czy lunatyka należy obudzić, czy lepiej zostawić go w spokoju.
Po chwili zobaczyła, że opiera na ramieniu kij bejsbolowy, jakby zaraz zamierzał kogoś nim uderzyć. Maggie instynktownie sięgnęła po smith amp; wessona, i wtedy spostrzegła, że Luc kładzie palec na wargach i szepcze:
– Ktoś jest na zewnątrz.
Maggie stwierdziła, że stary jednak jest lunatykiem albo coś sobie uroił na skutek stresu, jaki przeżył tego koszmarnego dnia. Myślała tak, dopóki nie ujrzała cienia, który przemknął za frontowym oknem.
Uniosła rękę, dając Lucowi znak, żeby nie podchodził do okna. Terier warczał, ale trzymał się blisko pana. Maggie zbliżyła się do drzwi wyjściowych z rewolwerem skierowanym lufą do dołu. Otworzyła zamki, powoli i cicho. Spojrzała przez ramię na Luca, żeby upewnić się, że stoi za linią ognia. Potem bez wahania szeroko otworzyła drzwi ze smith amp; wessonem wycelowanym w twarz cienia, który właśnie wszedł w światło ganku.
– Jezu, Bonzado, co pan tu robi, do diabła?
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY PIERWSZY
Tak bardzo go przestraszyła, że upuścił jedną z toreb, rozsypując zakupy po całym ganku.
– Nie spodziewałem się, że będziecie już spali. Nie zdawałem sobie sprawy, że jest tak późno. Obudziłem was?
– Przeraził nas pan śmiertelnie. Co pana tu przygnało, do diabła?
Maggie patrzyła, jak profesor zbiera rozsypane puszki i kartony. Spojrzała do tyłu na Luca, zaniepokojona, czy znowu nie odpłynął w niepamięć.
Racine stał nadal z kijem w ręku i patrzył na Bonzado, niezdecydowany, czy zrobić z kija użytek.
– W porządku, Luc – uspokoiła go Maggie. – To tylko profesor Bonzado. Pamięta go pan? Spotkaliście się dzisiaj po południu.
– Po co wrócił? – dopytywał się Luc. – Dlaczego łazi tu po ciemku?
– Dobra uwaga. – O’Dell odwróciła się do profesora.
Bonzado podniósł na nią wzrok, zbierając na czworakach puszki, które poturlały się pod huśtawkę.
– Wcale nie łażę po ciemku. Szedłem do drzwi, ale nie zdążyłem zapukać, bo przystawiła mi pani lufę do twarzy.
– Co pan tu robi? – spytała ponownie.