Obrócił się i oparł plecami o stół, chłonął widoki i zapachy magicznego miejsca. Zapachy, które tak bardzo lubił: świeżych trocin, opiłków żelaza i benzyny – związane z kryjówką ojca – zostały, niestety, zastąpione przez zapachy jego kryjówki: zakrzepłej krwi, gnijących kawałków ciała, formaldehydu, amoniaku, a teraz jeszcze wymiocin. Jedyną wonią z tej listy, która mu przeszkadzała, była odrażający smród wymiocin.
Podziwiał ojcowską kolekcję narzędzi, które wisiały na ścianie w równych rzędach na kołkach i hakach. Dodał do nich haki na mięso, noże do kości i rzeźnicze tasaki, które wisiały obok kluczy francuskich, łomów i pił do metalu. Poza tym zostawił ścianę z narzędziami w takim stanie, w jakim była za życia ojca, oddając hołd jego godnej podziwu pedanterii, czyszcząc i odwieszając narzędzia po każdym użyciu. Z równą pieczołowitością przechował imadła przymocowane do stołu, a także piłę do kości i ogromną rolkę białego grubego papieru w urządzeniu z metalowym ostrzem, tak ostrym, że przecinało papier przy najlżejszym dotknięciu.
W rogu pomieszczenia stała stara zdezelowana zamrażarka, szare rysy na emalii wyglądały jak szramy, a niski szum przypominał mruczenie kota. Zamrażarka także należała do ojca, który trzymał w niej najlepsze kawałki mięsa oraz pstrągi czy okonie złowione podczas rzadkich wypraw na ryby. Po śmierci ojca zamrażarka służyła Sonny’emu jako pojemnik na zdobycze, zanim nauczył się przechowywać je bardziej fachowo. Szybko się zapełniła. Teraz nie była już jedyna, druga stała obok za drzwiami, a kolejna w domu.
Półki na przeciwległej ścianie dorobił sam. Ustawił na nich fiolki i flakony, słoje kamionkowe i szklane słoiki po dżemach, gliniane garnki, szklane rurki, plastikowe pojemniki, butelki z szerokim otworem i akwaria. Wszystkie były nieskazitelnie czyste i czekały, aż zapełni je swoimi trofeami. Nawet tanie, kupione w sklepie słoiki po piklach błyszczały czystością, nie widać było choćby śladu naklejki.
Najbardziej dumny był z górnej półki, na której umieścił kolekcję swoich narzędzi: lśniące skalpele, noże i ostrza, szczypce, sondy i próbniki z nierdzewnej stali oraz rozmaitych kształtów i rozmiarów miski. Większość z nich ukradł z pracy, wynosił je pojedynczo, by nikt nie zauważył, że nagle jest ich mniej.
Tak, ten warsztat napawał go dumą. Tutaj czuł, że ma władzę. I choć zapach wymiocin wywracał mu żołądek, tutaj nigdy nie wymiotował. To w tym miejscu pozbawiał innych źródła ich cierpienia, tych różnych niedoskonałości i deformacji, które dawały im prawo do przechwałek. Zabierał, zatrzymywał to wszystko dla siebie.
W dzieciństwie jego choroba nie została nazwana ani umiejscowiona. Nigdy nie mógł pokazać chorej nogi, poskarżyć się na wadę serca czy bezcenny guz i powiedzieć: „Widzicie, to przez to mam taki chory żołądek”. Gdyby był w stanie to uczynić, nikt nie śmiałby wątpić w jego słowa, szeptać po kątach szpitala, sugerować, że powinien „iść na terapię”.
Zabrakłoby im odwagi, żeby go wyśmiewać i pokazywać palcami, kiedy prosił, by nauczyciel zwolnił go z lekcji. Nie wyzywaliby go od słabeuszy i głupków. Gdyby miał choćby jeden rakowaty guzek, jedną zdeformowaną kończynę, którą mógłby się chlubić, mówiliby o nim, że jest dzielny i silny, że jest małym wojownikiem, a nie marudnym bachorem.
Jakże złościli go ci wszyscy ludzie, którzy rościli sobie prawo do bólu. Zazdrościł im, dosłownie szalał z zawiści. Im wolno było narzekać ile wlezie i nikt nie kazał im się zamknąć i rozchmurzyć. I nawet nie zdawali sobie sprawy, jakie bezcenne posiadają skarby. Głupcy. Wszyscy głupcy.
A więc ich porżnął i wyciął to, co wyróżniało ich spośród pozostałych, dzięki czemu byli wyjątkowi, co dało im prawo do skarg i próżności. Wyciął ich skarby i odtąd należały do niego. Dawały mu siłę. Dawały mu władzę.
Teraz musi zrobić to samo z Joan Begley. Musi skrupulatnie wykonać swój plan. Tylko w ten sposób uzyska nad nią władzę. Tylko czym się posłuży?
Przejrzał narzędzia i podrapał się w szczękę. Nie był przecież nawet pewien, co naprawdę dolega Joan. Gdzie może się mieścić źródło niedoboru hormonów? Czy to przysadka mózgowa? Ta znajduje się z tyłu pod mózgiem. Potrzebowałby piły do kości i wiertła. A może chodzi o tarczycę, która byłaby łatwiejsza do wycięcia. Może to również być jedno z nadnerczy. Gdzie to się, do diabła, mieści? Gdzieś nad nerkami? Zdjął z górnej półki ilustrowany słownik medyczny i zaczął go kartkować.
Kiedy przeglądał indeks, jego ręka, której nie potrafił trzymać w spokoju, trafiła na nóż do filetowania. Ostry zakrzywiony nóż. I nagle ogarnęła go nadzieja, że to jednak tarczyca. Tak, przypominał sobie nawet, że Joan wspominała o tarczycy. Tak, to dobrze. Po kilkakrotnym uprzątnięciu wymiocin Joan Begley nie miał nic przeciw temu, żeby podciąć jej gardło.
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY CZWARTY
Czwartek, 18 września
– Nie musi pan robić dla mnie śniadania, panie Racine – rzekła Maggie, ale ślinka napłynęła jej do ust, kiedy poczuła smakowity zapach smażonych ziemniaków z cebulką i kiełbasek. Na drugiej patelni Luc smażył jajka.
– To nic takiego, sam miałem ochotę. Boże, ależ mi tego brakowało. – Dolał jeszcze mleka do jajecznicy, posypał świeżo zmielonym pieprzem i wymieszał z wprawą kucharza przygotowującego szybkie dania. – Już nie gotuję, ze strachu, że zapomnę wyłączyć gaz. – Obejrzał się na Maggie. – Mówię to pani specjalnie. Żeby pani pilnowała, bym czegoś nie zmajstrował. Będzie pani tak dobra?
Stał do niej plecami. Maggie wiedziała, że niełatwo było mu prosić. Pomyślała, że właśnie dlatego nie pozwolił jej zatelefonować do Julii. Czy jego córka ma świadomość, że stan zdrowia ojca uległ pogorszeniu?
– Jasne. Mogę w czymś pomóc?
– Nie. Stół już nakryłem. – Rozejrzał się. – Może jeszcze sok pomarańczowy. Widziałem, że pani znajomy przyniósł wczoraj sok. – Otworzył drzwi szafki kuchennej, potem drugie i trzecie, i w końcu wyjął dwie szklanki i podał Maggie. Tym razem nie miał szansy ukryć rumieńca zakłopotania. – Pani mu chyba wpadła w oko.
– Co?
– Pani się podoba temu profesorowi.
Teraz przyszła pora na jej rumieniec. Znalazła sok i nalała do szklanek.
– Pracujemy razem nad tą sprawą, to wszystko.
– Co? On się pani nie podoba? – Spojrzał na nią przez ramię.
– Nie, tego nie powiedziałam. Po prostu nie myślałam o nim w tych kategoriach.
– Dlaczego nie? Przystojny mężczyzna. Ale zauważyłem, że nie robi na pani wrażenia.
– Nie wiem, dlaczego. Po prostu jestem… jestem… – Uświadomiła sobie, że jąka się jak speszona nastolatka. Nie wiedziała, dlaczego uznała za konieczne tłumaczyć się przed tym starym. – Nie wyglądam teraz najlepiej. Dopiero co sfinalizowałam sprawę rozwodową. Nie jestem gotowa, żeby zacząć nowy związek.
– Och, no tak. – Znowu na nią zerknął. – Przepraszam, nie chciałem być wścibski. – Zaczął czyścić blat. – Lubię panią, pani mi przypomina Julię. Tęsknię za nią.
– Myślałam o tym, panie Racine. Uważam…
– Proszę mówić do mnie Luc.
– Dobrze, ale właśnie myślałam, żeby pan jednak zadzwonił do Julii. Moim zdaniem powinna wiedzieć… prawdę powiedziawszy, wolałabym, żeby wiedziała.
Luc odkładał na bok rzeczy, które nie były mu już potrzebne, schował karton z jajkami do lodówki i zapakował w papier jedną kiełbaskę.
– Skąd pan to ma? – Maggie pokazała na kiełbaskę, którą zawinął ciasno w biały woskowany papier.
– To? To „resztek”. Tak ją nazywają, ponieważ jest zrobiona z wieprzowych okrawków – rzekł, mylnie zrozumiawszy jej pytanie, i odwinął kiełbaskę. – Moja żona pochodziła z Filadelfii. Tam robią najlepsze. Te kiełbaski zawsze mi ją przypominają. To dlatego nazwałem mojego najlepszego kumpla Scrapple.