– Mhm. – Scrapple, czyli Resztek. Maggie uśmiechnęła się mimowolnie.
Luc spuścił wzrok na teriera, który jak na zawołanie zaczął prosić o kawałek kiełbaski jego imienia.
– Ale w okolicy jakoś ich nie widzę. Ostatniej zimy poprosiłem Steve’a Earlmana, żeby mi zrobił taką kiełbaskę z wieprzowej łopatki. Całkiem nieźle mu wyszła, muszę przyznać. Pewnie by pani smakowała.
Maggie zastanawiała się, czy Luc wie, że znaleźli w kamieniołomie zwłoki Steve’a. Był tam wiele razy i mógł coś usłyszeć, może jednak zapomniał. A ona po raz kolejny widzi ten biały papier. Czy to coś znaczy?
– Luc, co zrobili ze sklepem mięsnym, kiedy zmarł Steve? Nie miał żadnych dzieci, które przejęłyby interes?
Nabierał smażone ziemniaki z cebulką, kiełbaski i jajecznicę i dzielił na dwa talerze. Maggie poszła za nim do stołu, niosąc sok.
– Nie, Steve był kawalerem. Ale miły był z niego gość. – Wyciągnął krzesło i zaczekał, aż ona usiądzie. – To był smutny widok, jak zamknęli sklep. Pamiętam, chodziły słuchy, że ktoś kupił całe wyposażenie. Myślałem, że zatrzyma też sklep albo otworzy nowy, ale nic takiego.
– Pamięta pan, kto kupił sprzęt?
Luc ściągnął brwi w namyśle, w jego oczach pojawiło się zdenerwowanie.
– Powinienem wiedzieć.
– Nic nie szkodzi, jeśli pan nie pamięta, tak tylko pytam.
– Nie, powinienem wiedzieć. To ktoś znajomy.
Komórka Maggie zaczęła dzwonić w sąsiednim pokoju i pies, który warował pod stołem w pozycji „daj mi coś z talerza”, zaczął szczekać.
– Scrapple, dosyć. Spokój.
– Przepraszam. Muszę odebrać.
Znalazła telefon w kieszeni kurtki.
– Maggie O’Dell.
– O’Dell, tu Watermeier. Jestem w Hubbard Park, na West Peak. Znaleźliśmy coś, co chyba panią zainteresuje.
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY PIĄTY
Adam Bonzado wyjął polaroidowe fotografie z kieszeni koszuli. Z uwagą spojrzał na nie, po czym schował z powrotem. To chyba nie najlepszy pomysł łazić z takimi zdjęciami w ręku, gdy trzeba grzebać na półkach sklepu żelaznego.
Usiłował wybić sobie z głowy Maggie O’Dell. Wcale nie pomagał mu w tym fakt, że nadal czuł się jak kompletny idiota. Najpierw ten incydent z zupą, a potem jeszcze zeszłej nocy obudził ją i Racine’a. Mało powiedzieć: obudził. Napędził im porządnego stracha. Chociaż Maggie nie wyglądała na przestraszoną za lufą swojego smith amp; wessona. To wspomnienie wywołało uśmiech na jego twarzy. Podobała mu się kobieta, która potrafi się bronić. Mniejszy entuzjazm wzbudził fakt, że o mały włos nie rozwaliła mu głowy.
Czasami martwił się, że jego matka ma rację. Że spędza zbyt wiele czasu ze szkieletami, a za mało z żywymi ludźmi. Studentów, zdaniem matki, nie należy brać pod uwagę.
– Nie możesz gdzieś pójść jak inni normalni młodzi mężczyźni? – zaczynała wykład, który zawierał także kilka słów o randkach z miłymi dziewczętami. – Już nawet nie chodzisz z braćmi na mecze.
Ale on lubił swoją pracę. Dlaczego miałby się z tego tłumaczyć? Poza tym większość kobiet, gdy tylko dowiadywały się, jak zarabia na życie, pokazywała mu plecy. Nie, szczerze mówiąc, to on nie chciał żadnej po śmierci Kate. Zakopał się w robocie. To wypełniało pustkę w jego głowie.
I oto znowu szuka ucieczki w pracy, tym razem z powodu Maggie O’Dell. Czy istnieje lepszy sposób na zapomnienie o kobiecie niż wizyta w sklepie żelaznym z plikiem fotografii i misją mającą na celu uzupełnienie listy uśmiercających narzędzi?
Doktor Stolz dał mu zdjęcia ran na głowach ofiar. Wszyscy otrzymali podobne śmiertelne ciosy w górną część tyłu czaszki. Tak wyglądała czaszka młodego mężczyzny, którą Adam miał w laboratorium, a także ta, którą wyłowił z garnka u Racine’a.
Wszedł w alejkę z narzędziami. Uważnie oglądał przede wszystkim ich końcówki. Młotek z noskiem kulistym – odpada. Szczypce przegubowe do prętów – odpadają. Dalej leżały kleszcze. Adam podrapał się w brodę, zawsze zdumiewała go ich różnorodność. Były zaciskowe, szczękowe, ukośne, okrągłe, wydłużone ze spłaszczonymi końcówkami, nastawne.
Jezu! Zapomnijmy o kleszczach.
Łożyska metryczne i calowe, śrubokręty wszelkiego rodzaju, ogromna mnogość kluczy. Śruba zaciskowa wyglądała obiecująco, a nawet stalowa zwornica stolarska nastawna. Imadło – odpada. Poziomnica – odpada.
– No no, miniaturowa piła do metalu. – Wziął ją do ręki. – Idealna do wszystkich stawów, do których trudno sięgnąć, kiedy jest się w samym środku ćwiartowania ciała.
– Mogę w czymś pomóc? – Z drugiej strony alejki podszedł sprzedawca.
Adam natychmiast odłożył na miejsce miniaturową piłę do metalu, jakby przyłapano go na jakimś niecnym uczynku. Ciekawe, czy sprzedawca go słyszał? Chłopak wyglądał, jakby spędził więcej czasu w suterenie przy komputerze albo wieży stereo niż w garażu ojca. Prawdę mówiąc, pasował raczej do działu z elektroniką, gdzie można było kupić gamę boya i odtwarzacze DVD, a nie śrubokręty czy piły tarczowe.
– Szuka pan czegoś konkretnego?
– Taa, ale wie pan, jak to jest. Przypomnę sobie, dopiero jak to zobaczę. Wie pan, co mam na myśli.
Sprzedawca patrzył na niego i niczego nie rozumiał.
– Chodzi o jakiś specjalny projekt, tak?
Adam pokazał mu uśmiech. Zastanawiał się, co by powiedział ten chłopak, gdyby dowiedział się o liście zabójczych narzędzi. Albo jeszcze lepiej, gdyby Adam pokazał mu zdjęcia i poprosił o pomoc w znalezieniu narzędzia, które rozwala czaszkę i zostawia ślad w kształcie trójkąta.
– Taa, można tak powiedzieć.
– No to w porządku, proszę dać mi znać, gdybym jednak mógł się do czegoś przydać.
– Dziękuję, z pewnością skorzystam.
Adam ruszył kolejną alejką. Tutaj dominowały łomy. Były rozmaitych kształtów i rozmiarów. Niektóre wykute ze stali, inne oksydowane na czarno dla ochrony przed rdzą. Adam czytał informacje pod narzędziami: „prosty, wygodny gumowy uchwyt” i „niewidoczny pazur dla lepszej siły nacisku”. Jeden nosił nazwę: „łom goryl”, inny „łom cudotwórca”. Była też belka dwuteowa, dwustronna łapa do wyciągania gwoździ i nóż strugarski odgięty. Kompletne szaleństwo.
I raptem to zobaczył. Wygięcie pasowało, rozmiar też. Wyjął fotografię i popatrzył. Tak, to jest to. Zakończenie łomu z dwustronną łapą do wyciągania gwoździ odpowiadało śladowi pozostawionemu na czaszkach.
Adam wziął narzędzie do ręki, obejrzał je pod każdym możliwym kątem. Ważyło więcej niż można by sądzić na oko. Spróbował unieść je nad głowę, jak prawdopodobnie trzymał je morderca. Wyobrażał sobie, jak wyglądał zamach. Nie wymagał wielkiej siły. Wystarczył lekki obrót i zakrzywiony koniec raz dwa rozwalał czaszkę.
Uniósł narzędzie jeszcze wyżej, gotowy do odegrania śmiertelnego ciosu, kiedy spostrzegł w końcu alejki sprzedawcę, który mu się przyglądał. Tym razem wyglądał, jakby był… cóż, zatroskany to chyba oględnie powiedziane.
– Zdaje się, że znalazłem – oznajmił Adam, opuszczając spokojnie ręce. – I jest nawet w wyprzedaży. – Pokazał na cenę, uśmiechnął się i zawrócił alejką.
Stojąc w kolejce do kasy, lekko uderzał łomem w otwartą dłoń. Aż z nagła sobie uprzytomnił, że identyczny łom wozi w swoim el camino.
ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY SZÓSTY