Tully zapadł się w wyściełanym fotelu. O’Dell zdołała jakimś cudem wcisnąć go do swojego małego, ale dobrze zorganizowanego pokoju, który nieodmiennie wprawiał go w zdumienie. Ich pokoje w Wydziale Dochodzeniowym były jak pudełka po krakersach, lecz u O’Dell w niewytłumaczalny sposób zmieściły się porządnie ustawione półki z równo uszeregowanymi książkami. Mając teraz okazje popatrzeć uważniej, stwierdził, że książki są na dodatek poukładane tematycznie i alfabetycznie.
Jego pokój dla odmiany przypominał zapchany do niemożliwości magazyn ze zwałami dokumentów, książek i czasopism, i to niekoniecznie w osobnych stertach. Zalegały na półkach, biurku, krześle dla gości, a nawet na podłodze. Czasami dopisywało mu szczęście i wąską ścieżką trafiał do biurka. Jednak to, co było pod nim, to całkiem inna sprawa. Tam trzymał worek marynarski z butami do biegania, szortami i skarpetkami. Niektóre z nich, zwłaszcza te brudne, zostawały w worku na zawsze. Kiedy o tym teraz pomyślał, doszedł do wniosku, że może to właśnie one odpowiadają za tajemniczy zapach, który ostatnio zawładnął pokojem. Szkoda, że nie ma w nim okna. Ale cóż, zamienił narożny gabinet na drugim piętrze w Clevelandzie na pudełko dwa piętra pod ziemią. Brakowało mu świeżego powietrza, co szczególnie mocno odczuwał o tej porze roku. Najbardziej lubił właśnie jesień. Przynajmniej niegdyś, przed rozwodem.
Zabawne, że tak dzielił teraz swoje życie: na czas przed i po rozwodzie. Przed był o wiele lepiej zorganizowanym człowiekiem. W każdym razie nie był takim beznadziejnym bałaganiarzem. Od chwili przeniesienia do Quantico nie potrafił wrócić do dawnej rutyny. Nie, to nieprawda. To ma niewiele wspólnego z przeprowadzką. Od rozwodu z Caroline nic mu nie wychodziło. Tak, to rozwód doprowadził do tego spadania na łeb, na szyję, spadania w szybkim tempie w kompletne niechlujstwo. Dla O’Dell sfinalizowanie rozwodu było czymś, co można by nazwać wyzwoleniem. Zastanowiło go to, wręcz zaintrygowało. Może jej nawet trochę tego zazdrościł.
Tully czekał, a O’Dell nadal czegoś szukała i w dalszym ciągu lekceważyła popiskiwanie faksu. Chciał coś powiedzieć, żeby przywrócić jej dobry humor, coś w rodzaju: „Maggie, jeszcze wiele przed tobą. Jak dotąd, nie wprowadziłaś systemu klasyfikacji dokumentów za pomocą kolorów”. Zanim to powiedział, zauważył, że wszystkie teczki, które wyciągnęła, mają czerwone naklejki. Powściągnął uśmiech. Skoro jego partnerka jest tak przewidywalna, dlaczego zazwyczaj nie potrafi odgadnąć jej zamiarów? Na przykład jak długo będzie go dręczyć tym ostatnim pączkiem? Przyniosła go z kantyny i leżał teraz nietknięty na rogu biurka. Leżał i kusił.
W końcu O’Dell wsunęła dokumenty do aktówki i obróciła się, żeby podnieść z ziemi przefaksowane strony.
– Nazywa się Joan Begley. – Szybko przeglądała kartki i układała je w kolejności. – Od ponad dziesięciu lat jest pacjentką Gwen.
Gwen. Tully wciąż nie pozwalał sobie nazywać jej po imieniu. Doktor Patterson, oto kim dla niego nadal pozostawała. Psychologiem, najlepszą przyjaciółką jego zawodowej partnerki, a czasami także konsultantką FBI i ich szefa, zastępcy dyrektora Cunninghama. Zazwyczaj nieco irytowała Tully’ego pełną arogancji psychopaplaniną. Jednak jasnorude włosy i ładne nogi Gwen – czy raczej doktor Patterson – wzbudzały w nim całkiem inne emocje.
Pracując razem w listopadzie poprzedniego roku, Tully i doktor Patterson trochę się zagalopowali. Całowali się, nie, w zasadzie to było coś więcej. To był… nieważne. Postanowili potem uznać to za pomyłkę i wymazać z pamięci.
O’Dell patrzyła na niego pytająco. Dopiero po chwili dotarło do Tully’ego, że nie usłyszał pytania. Wszystko przez Patterson.
– Przepraszam, co mówiłaś?
– Pojechała do Connecticut na pogrzeb babci i od minionej soboty słuch po niej zaginął.
– Dziwne, że doktor Patterson tak to przeżywa. Czy ta… Joan Begley w jakiś szczególny sposób jest jej bliska?
– Agencie Tully, zachowałabym się wyjątkowo nieprofesjonalnie, zadając doktor Patterson podobne pytanie. – Z uśmiechem podniosła na niego wzrok, a on wzniósł oczy do nieba. O’Dell jest świetnie zorganizowana, ale jeśli chodzi o procedurę czy nawet zwykłą grzeczność, często nie zauważa, bo tak jej wygodnie, komu następuje na odcisk. – Ale mówiąc między nami, też mi się wydaje, że to trochę nienormalne.
– Więc co zamierzasz?
– Obiecałam jej, że to sprawdzę, i pewnie tak zrobię. – O’Dell mówiła z lekką nonszalancją. – Znasz jakiegoś oficera z Connecticut, do którego mogłabym zadzwonić? – Skupiła uwagę na kolejnej teczce z czerwoną naklejką. Wzięła ją do ręki, otworzyła i zajrzała do środka, potem włożyła do aktówki.
– Gdzie dokładniej w Connecticut?
– Zobaczmy. Mówiła mi. – O’Dell kartkowała przefaksowane strony, a Tully nie rozumiał, jak mogła zapomnieć tak podstawowe szczegóły podane przez telefon. A może myślami jest już w swoim ogrodzie? Wątpił w to mimo wszystko. Założyłby się, że Maggie ma w głowie wyłącznie dokumenty z czerwonymi naklejkami, bezpiecznie zapakowane do aktówki. – O, jest – powiedziała w końcu. – Mieszkała w hotelu w Meriden, a pogrzeb był w Wallingford.
– Wallingford?
O’Dell sprawdziła ponownie.
– Tak, znasz tam kogoś?
– Nie, ale byłem tam kiedyś. Piękna okolica. Wiesz, kto podpowie ci, z kim się skontaktować? Nasza koleżanka, detektyw Julia Racine, stamtąd pochodzi.
– Nasza koleżanka? Skoro wiesz, skąd pochodzi, to chyba twoja koleżanka.
– Daj spokój, O’Dell, sądziłem, że zawarłyście… no, powiedzmy, rozejm.
Racine i O’Dell były tak różne jak dzień i noc. Mniej więcej rok temu, kiedy los zetknął je w pracy, Julia Racine w dramatycznych okolicznościach uratowała życie matki O’Dell. Od tamtej pory, niezależnie od niezgodności charakterów, obie panie detektyw tolerowały się wzajemnie.
– Wiesz, że moja matka raz w miesiącu je lunch z Racine?
– Serio? To miło.
– Ja nie jadam z matką lunchu raz w miesiącu.
– Może powinnaś.
O’Dell zmarszczyła czoło i wróciła do faksu.
– Chyba zadzwonię do tamtejszego biura.
Tully pokręcił głową. Jak na inteligentną kobietę, jego partnerka bywała irytująco uparta.
– A z jakiego powodu ta Begley spotykała się z doktor Patterson?
O’Dell popatrzyła na niego znad kartki papieru.
– Wiesz, że Gwen nie może mi tego ujawnić. Obowiązuje ją tajemnica lekarska.
– Pomogłoby nam, gdybyśmy wiedzieli, czy jest mocno świrnięta.
– Świrnięta? – Kolejna zmarszczka na czole. Tully bardzo ich nie lubił, zwłaszcza kiedy sprawiały, że czuł się jak ostatni idiota. I nie miało znaczenia, czy Maggie akurat miała rację, czy też nie.
– Wiesz, co mam na myśli. Dobrze byłoby wiedzieć, do czego jest zdolna. Na przykład czy ma skłonności samobójcze.
– Gwen zmartwiła się, bo ta kobieta poznała tam faceta. I przez to może być w niebezpieczeństwie.
– Ile czasu tam spędziła?
O’Dell przerzuciła papiery.
– Wyjechała w zeszły poniedziałek, czyli minął tydzień.
– Jak mogła się poważnie zaangażować w ciągu tygodnia? Mówiłaś, że pojechała na pogrzeb. Kto poznaje faceta na pogrzebie? Mnie nie udaje się poderwać babki nawet w pralni samoobsługowej.
Posłała mu uśmiech, prawdziwy wyczyn z jej strony. O’Dell rzadko doceniała jego próby dowcipkowania. A skoro na nie zareagowała, znaczy, że jej dobry humor powoli wraca.
– Maggie, daj mi znać, jak będziesz potrzebowała pomocy, dobra?
Tym razem spojrzała na niego podejrzliwie, a on zastanowił się, i to nie po raz pierwszy, czy doktor Patterson przypadkiem nie zwierzyła się O’Dell z ich bostońskiej schadzki. Jezu, schadzka to nie jest najlepszy termin. Brzmi jakoś tak prostacko. Prostacko – to również kiepskie słowo. Więc raczej… O’Dell znowu patrzyła na niego z uśmiechem.