– Ale przecie jeszcze stoi – powiadał Indianin – więc na razie nie ma co naprawiać.
Dookoła niego orbitowało stadko głodnych prosiaków. Były bardzo czujne – gotowe rzucić się ze smakiem nawet na niedopałek papierosa albo papierek po cukierku. Stadko składało się w przeważającej części z łaciatej skóry i kości. A kości te sprawiały wrażenie, jakby lada chwila miały się przebić na zewnątrz…
– No bo te świnie są straśnie leniwe i nic sobie nie umią znaleźć do żarcia – objaśniał Indianin.
– To może byś im sypnął garść kukurydzy? – zapytałem pewnego razu.
– Świniom dawać jeść? – oburzył się i zdziwił jednocześnie. – Wy Biali to zupełnie pojęcia nie macie o zasadach gospodarki hodowlanej. Świnie nie są po to, żeby je człowiek karmił, tylko na odwrót – zakończył dyskusję.
Ton jego głosu przywodził na myśl brodatych proroków i boże przykazania.
Poza stadkiem świń, Indianin miał także dwie kury, żonę i gromadę dzieci, które składały się głównie z ogromnych oczu oraz żył i ścięgien – ani grama tłuszczu.
W Europie takie dziecko zostałoby prawdopodobnie odebrane rodzicom i w trybie pilnym podłączone do kroplówki Na szczęście w republikach bananowych nikt nie robi takich rzeczy Sądząc po poziomie radosnego hałasu, jaki potrafiły wytworzyć, dzieciaki były po pierwsze szczęśliwe, a po wtóre, mimo biedy, czerpały mnóstwo energii ze słońca albo innych tajemniczych źródeł Zęby miały zdrowe, cerę ogorzałą, włosy gęste, ubrania podarte, gęby umorusane i ZAWSZE roześmiane od ucha do ucha.
Reasumując:
– Gliniana chałupka kryta strzechą z palmowych liści.
– W tej chałupce kilkunastoosobowa rodzina plus inwentarz.
– Dookoła tropikalny las i przemożna bieda.
A Indianin, zamiast ruszyć do jakiejś roboty, całymi dniami wisi w hamaku!
– Do roboty? A po co? – pytał szczerze zdziwiony.
– Jak to po co? Żeby dzieciom kupić coś do jedzenia.
– Nie warto. Jedzą i jedzą, a i tak są zawsze głodne Dzieci się nigdy nie udaje napełnić Po prostu muszą z tego wyrosnąć.
– Z głodu się nie wyrasta!
– Ja wyrosłem. Nic mi się nie chce – nawet jeść No więc i one wyrosną, ale na to nie trza jedzenia, tylko CZASU – zakończył znanym mi już tonem proroka.
Jego filozofia życiowa zbudowana była przede wszystkim z żelaznej logiki Poukładana w ciasną pryzmę Wewnętrznie spójna w stopniu doskonałym, poziom komplikacji i finezji miała mniej więcej taki jak kowadło Nie umiałem jej niczym podważyć. Ale wciąż niestrudzenie próbowałem.
– No a jakbyś na przykład wyhodował więcej świń, no i może przynajmniej odrobinę bardziej tłustych niż te tutaj, to mógłbyś którąś sprzedać i zarobić.
– A po co? – zapytał i odpowiedział jednocześnie.
Czułem, ze mój zdrowy rozsądek został powalony na łopatki i rozpoczęło się odliczanie.
– Pieniądze mi szczęścia nie kupią – dodał po chwili. – I w ogóle w naszej okolicy są mało praktyczne. Wszystko czego człowiekowi potrzeba rośnie sobie dookoła – pokazał palcem w kierunku lasu, niewielkiego zagonu kukurydzy oraz niewysokiej palmy, na której dojrzewały właśnie dorodne papaje [przypis: Indianin nie zasadził tego drzewa Wyrosło samo z przypadkowo upuszczonej pestki Pestkę tę zgubił pewien tukan który przelatywał tędy w drodze do Gwatemali Kiedy ją upuścił zaskrzeczał żalem truk truk jak to zwykle robią tukany Kilka minut po/niej niespodziewanie dla wszystkich w okolicy rozpętała się potężna burza z piorunami. Siekący deszcz wbił pestkę w ziemię dzięki czemu nie znalazły jej ani świnie ani kury ani dzieci i mogła się w spokoju zając kiełkowaniem.]
– Buty nie rosną. Trzeba kupić.
– A po co? Nigdy nie miałem butów i jakoś nie krzywduję. A dzieciaki tez nie lubią chodzić inaczej jak na bosaka Buty je piją w stopy.
Z butów wycofałem się bez żalu, bo rzeczywiście w klimacie podzwrotnikowym nie były towarem pierwszej potrzeby.
– No to byś sobie może radio kupił? Lubisz muzykę?
– Sąsiad ma. Ten co mieszka za polem Puszcza na cały regulator i ja tu świetnie słyszę jak charczy.
– Naprawdę nie ma nic, cochciałbyś mieć? – zapytałem kilka dni później (wypróbowawszy wcześniej wszystkie możliwe przedmioty i usługi dostępne za pieniądze). – Niczego ci nie brakuje?
– Czasu.
– Jak to czasu? Przecież całe dnie nic nie robisz, tylko wisisz w hamaku.
– A ile jeszcze tak powiszę, he?
– A co to za różnica?
– Widzisz, gringo, dla mnie szczęście jest wtedy, gdy mogę sobie wisieć w hamaku i nic nie robić. Im dłużej, tym lepiej. Nic nie boli, nie nagli, nic nie czeka. Nikt nie woła. Brzuch nie burczy, ze chce jeść; żona nie burczy, że chce, żeby jej coś zrobić. Moje szczęście to ta spokojna chwila, która właśnie trwa: nikt i nic niczego ode mnie nie chce, nie trzeba się wysilać, martwić, nigdzie iść.
– Wy Biali – dodał po chwili namysłu – znajdujecie swoje szczęście w ruchu, a my w bezruchu. Wy ciągle musicie coś zmieniać, porządkować, ulepszać, a my poszukujemy stanu ukojenia… I kiedy go znajdziemy, to wolimy się nie poruszać, żeby czegoś nie zepsuć.
Po tych słowach Indianin wisiał kwadrans w milczeniu, a ja mu nie przerywałem – bardzo chciałem, żeby podsumował przemowę jedną z tych swoich profetycznych sentencji. No i nie zawiódł mnie:
– Dla ciebie, gringo, ten mój hamak jest pełen nudy. Dla mnie to raj na ziemi. [Przypis: Raj na ziemi wisiał w powietrzu Między dwoma drewnianymi słupkami.
Z powodu przetartego sznurka, ten stan miał się wkrótce zmienić Takie momenty jedni nazywają bolesnym rozczarowaniem, inni mówią po prostu Aaał!]
– A o czym myślisz, kiedy tak wisisz w hamaku i patrzysz na ten piękny zachód słońca przed nami?
– Nie myślę. Tylko patrzę.
Przerwał, zastanowił się chwilę, a potem dodał:
– I to jest właśnie to, czego ty, gringo, nie potrafisz robić… Ani nawet zrozumieć.
Miał rację – nie potrafiłem.
MORAŁ:
W moim świecie człowiek zawsze myśli. Nawet wtedy, gdy siedzi i gapi się na zachodzące słońce. A co do rozumienia, to kilkakrotnie otarłem się o zrozumienie indiańskiej duszy, ale nigdy jej nie zgłębiłem. I raczej nie zgłębię, bo jak niby zgłębić kowadło? Można sobie tylko pooglądać.
GUERRILLA
Działające w wielu krajach Ameryki Łacińskiej nielegalne oddziały militarne, które walczą przeciwko własnemu państwu. Ich oficjalnym celem jest zwy – cięstwo wybranej ideologii. I tak się dziwnie składa, że zawsze jest to któraś z odmian marksizmu. Jedyny znany mi wyjątek od tej reguły stanowiły oddziały Contras, walczące przeciwko lewicowemu reżimowi Daniela Ortegi (Nikaragua – lata 80.).
Skwapliwie korzystają z niezadowolenia społecznego, z konfliktów wewnętrznych w danym kraju, z ludzkiej biedy, braku perspektyw, a przede wszystkim ze słabości władzy państwowej.
W imię wzniosłych ideologii strzelają do wojska i policji, napadają na cywilne autobusy i ciężarówki, plądrują sklepy i targowiska, grabią, co się da spieniężyć albo zjeść. Potem w pośpiechu uchodzą do swoich kryjówek – albo w niedostępne góry porośnięte gęstym lasem deszczowym, albo do dżungli. Tam nikt ich nie jest w stanie wytropić – żadna armia świata, z żadnym, nawet najnowocześniejszym, sprzętem. Czekają więc sobie spokojnie na kolejną „akcję”, czyli najczęściej na zlecenie któregoś z karteli narkotykowych. A co im można zlecić?
Dwie rzeczy: przemyt trefnego towaru, albo porwanie lub zabójstwo niewygodnych osób. Czasami dochodzi do tego jeszcze jakaś drobnica w stylu: „wysadzenie w powietrze czyjegoś samochodu, domu, szybu naftowego” itp.
Guerrilla - wbrew temu co podają słowniki – to nie żadna „partyzantka”, a jedynie dobrze zorganizowane i świetnie wyszkolone grupy uzbrojonych bandytów. Tępi mordercy bez skrupułów.
INDIANIE CZASU NIE LICZĄ
Było to między rzekami Napo a Putumayo. O jakiś tydzień drogi na południe od miejsca, gdzie zbiegają się granice Peru, Ekwadoru i Kolumbii.
Nieprzyjemne odludzie. Nieprzyjemne, bo guerilla uważa je za swoje wyłączne dominium Na co dzień mieszkają tu tylko Indianie, ale od czasu do czasu pojawia się także ten czy inny oddział zbrojny FARC [Przypis: FARC (Fuerzas Armadas Revolucionarias de Colombia) – Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii Powstały w roku 1964, z chłopskich oddziałów zbrojnych partii liberalnej Przekształcenia luźnych oddziałów w regularną armię dokonali komuniści Dzisiaj FARC liczy 30 tysięcy zaprawionych u walkach żołnierzy. Na handlu narkotykami zarabia miliard dolarów rocznie. Drugie źródło dochodów stanowią okupy za porywane osoby [przyp. tłumacza]] Liże rany (powstałe w trakcie potyczek z armią rządową), skupuje kokę (od Indian) i bardzo nie lubi natykać się przy tej okazji na białych intruzów. Nawet jeżeli ci intruzi są tylko badaczami ginących plemion i tłumaczą, ze koka ani guerrilla ich w ogóle, ale to w ogóle, nie interesują.