Выбрать главу

Żołnierze mieli bardzo dużo szczęścia, że tego dnia trafili na grupę myśliwych, a nie na wojowników. Wojownicy noszą ze sobą strzałki śmiercionośne, ci zaś mieli tylko strzałki paraliżujące – przygotowane na małpy, a nie na ludzi. Kiedy Indianie polują, wcale nie zależyim na zatruciu zwierzęcia (którego mięso będą przecież potem jeść) – chodzi tylko o to, żeby zwierzę spadło z drzewa lub przestało uciekać.

Nie znaczy to wcale, że żołnierzom było przyjemnie. Przeżyli coś w rodzaju śmierci klinicznej. Widzieli wszystko i słyszeli, odczuwali każde dotknięcie, każde ukąszenie moskita, ale nie byli w stanie rozporządzać swoim ciałem. Przez te kilka godzin ich bezbronne umysły miotały się uwięzione w bezwładnej stygnącej kupie ciała i kości. Widzieli wprawdzie wszystko, lecz nie byli w stanie poruszyć okiem, ani nawet drgnąć powieką. Żaden mięsień nie słuchał poleceń. Przerażeni; nie mogący wydobyć z siebie nie tylko krzyku lecz nawet najcichszego jęku. Widzący, słyszący i czujący, ale niemi i całkowicie bezwładni.

Kiedy dowódcy wróciła mowa, najpierw przez dłuższy czas klął cicho, przeplatając wulgaryzmy imionami Jezusa, Maryi i kilku cobardziej popularnych świętych. Potem wydał nieprzepisową komendę:

– Wypieprzamy stąd! Koniec patrolu. Płyniemy prosto doTabatingi. Dzień i noc bez postojów. Żadnego polowania, żadnego łowienia rybek. A jak się któremu zachce do latryny, to będzie wystawiał zadek przez burtę. I trzymamy się samego środka nurtu – jak najdalej od brzegów!

Nie musiał tego wszystkiego mówić – żołnierze, zazwyczaj leniwi i ślamazarni, tym razem ruszali się wyjątkowo sprawnie. Zanim dowódca skończył, wszyscy siedzieli już w łodzi, silnik był odpalony, a cumy zdjęte. Spieszyli się do tego stopnia, że nikt nie pomyślał, by zabrać tę całkiem nową maczetę wbitą w pień. Wkrótce w tajemniczym obozowisku pozostała tylko ona i dyndające w ciszy hamaki.

DYNDAJĄCE HAMAKI

Żeby odpowiedzieć na pytanie, skąd się tu wzięły, musimy się cofnąć w czasie mniej więcej o tydzień… A było to tak: Ja oraz dwaj Indianie (z plemienia, które nie jest już tak dzikie, jak kilka lat temu i niekiedy pozwala, by je ktoś odnalazł) spędziliśmy 48 godzin na czatach. Bez przerw na sen, ponieważ mieliśmy do wyboru albo coś wreszcie upolować, albo odpocząć i w trakcie tego odpoczynku umrzeć z głodu.

W końcu trafił nam się chudy ocelot wielkości kota. Zeżarliśmy go na półsurowo, ledwie osmalonego nad ogniem, a zaraz potem wszyscy zapadliśmy w twardy sen…

…który ktoś mi właśnie przerywał szarpiąc za linkę od hamaka.

Balem się otworzyć oczy – czułem, że zamiast nich odkryję pod powiekami dwie łyżeczki piachu. Spałem wszystkiego może godzinę.

Kolejne szarpnięcie hamakiem, a do tego cichuteńki syk przez zęby. Chyba nie ma rady – muszę wstać.

Zacisnąłem zęby i zdecydowanym ruchem rozwarłem powiekę. Na oścież. No i okazało się, że to nie piach, tylko grubo tłuczona sól kuchenna. Szczypało jak zaraza, ale łzy jakoś nie chciały popłynąć. Kiedy podnosiłem drugą powiekę miałem wrażenie, że słyszę cichy chrzęst.

Z oka???

No nieee, bez przesady… Skupiłem się na słuchaniu…

Coś chrzęściło naprawdę… Gdzieś pode mną… Trochę z tyłu… Chrzęsty powtarzały się w sekwencjach po trzy – tak jakby ktoś robił trzy kroki, potem się zatrzymywał, znowu trzy, itd.

Chrzęszczenie ściółki w lesie iglastym pełnym starych szyszek, suchych szpilek i świerkowego chrustu nikogo nie dziwi, ale tu – tobyła dżungla, gdzie nic nigdy nie chrzęści; raczej mlaska błockiem, butwieje po cichutku, mięknie i głuszy wszelkie kroki.

Więc co tu tak chrzęści?… Ktoś się skrada, czy jak?… I dostanę zaraz w plecy małą czarną strzałką?…

Niemożliwe, przecież zawsze, kiedy na naszej drodze znajdowaliśmy wbite w ziemię oszczepy ostrzegawcze – znak zakazuwstępu na teren Dzikich – grzecznie zawracaliśmy. A Dzicy są honorowi – nie strzelą do nikogo bez powodu.

Więc cotu tak…

Ojej! Niedobrze! Jedyne, co tu ma prawo zachrzęścić, to chityna – pancerze owadów.

Gwałtownie szarpnąłem się w hamaku chcąc z niego wyskoczyć…

– …siiiiiiedź cicho, gringo, i się nie ruszaj – wrzasnął na mnie szeptem Indianin.

(Znacie to pewnie – wrzask szeptem – nie podnosi się głosu, ba, mówi się cichuteńko, na granicy słyszalności, właściwie ledwie syczy przez zęby, a jednak to, co się mówi, i sposób w jaki się to robi, dzwoni w uszach jak! W!R!Z!A!S!K!)

– Udawaj, że cię tu nie ma, że nic żyjesz. Inaczej cię zjedzą.

– ?

– Mrówki – odpowiedział dokładnie na pytanie, które raz zadałem (choć pytałem tylko w myślach).

W takich sytuacjach nie zadaje się pytań (na głos). Kiedy twój przewodnik mówi: padnij – padasz, kiedy mówi: ciii – siedzisz cicho do odwołania. Tak długo, jak on.

Nieraz widywałem Indian godzinami tkwiących w bezruchu – jak kamienne posągi – czatowali w ten sposób na zwierzynę. Ludzie biali czegoś takiego nie potrafią. Nasze stawy wymagają częstego rozprostowywania, nasze karki, pokąsane przez moskity, wymagają podrapania, kropelki potu na czole – otarcia itd., a w tym czasie Indianie siedzą bez ruchu. Nawet im oko nie drgnie. Czasami tylko w głębi półprzymkniętego oczodołu źrenica przesuwa się powolutku i niepostrzeżenie, milimetr po milimetrze. O tym, że po godzinach takiego kamiennego siedzenia, Indianin się ożywia (bo w gąszczu spostrzegł zwierzynę) świadczy tylko mała fioletowa żyłka na skroni, która zaczyna pulsować napięciem.

Teraz my wisieliśmy nieruchomo w hamakach udając część pejzażu. Martwą część. A na ziemi pod nami toczyła się wojna. Śmiertelna wojna.

Szedł tamtędy rozłożysty, dobrze zorganizowany, krwiożerczy i głodny dywan czerwonych mrówek. Chrzęsty, które słyszałem, pochodziły od węża, który zwijał się właśnie w przedśmiertnych konwulsjach. Umierał najgorszą możliwą śmiercią – wyżerany od środka. Mrówki maszerowały metodycznie przez jego wnętrzności i opróżniały go ze wszystkiego co jadalne… chrzęszcząc przy tym szczękami.

Na szczęście żadna z nich nie wpadła na pomysł, by spojrzeć w górę – to nam uratowało życie. Mrówki, zajęte wężem, nie zwróciły na nas uwagi i wkrótce poszły sobie dalej.

Zaraz potem my także poszliśmy dalej. Rzecz jasna w przeciwnym kierunku. I biegiem! Jak najdalej od tego miejsca! Zostały po nas tylko te puste, dyndające hamaki.

– I moja nowiutka maczeta!

– Chcesz po nią wrócić, gringo? – spytał Indianin z wyraźną kpiną w głosie. – Idź. A my tu sobie na ciebie poczekamy.

Nie chciałem.

MRÓWKOŻERCY

Tego samego dnia wieczorem Indianie postanowili się zemścić za… poniesione straty. Nałapali kilka garści tak zwanych „czerwonych łbów” – mrówek wielkich jak nieszczęście (dorastają do trzech centymetrów!), ale za to zupełnie niegroźnych. Potem je żywcem upiekli, a teraz pałaszowali ze smakiem.

– Gringo – zwrócili się do mnie – opowiedz nam o swoim świecie. Jak tam jest?

– A co konkretnie chcielibyście usłyszeć?

– Jecie ludzi?

– Czy JEMY ludzi!? W jakim sensie??

– Ustami, zębami, przez gardło do brzucha. Zjadacie ludzi?

– Skąd wam to przyszło do głowy? A wy zjadacie?

– Nam nie wolno! Tabu.

– A Dzicy?

– Oni mają te same tabu comy. To nasi bracia. Żadne plemię w tej okolicy nie je ludzi.

– No to dlaczego niby ja miałbym jeść?

– Słyszeliśmy, że biali jedzą ludzi.

– Bzdura jakaś. Kto tak mówi?

– Najstarsi. Pamiętają jeszcze czasy, kiedy po naszej puszczy kręcili się biali. To byli szamani złych duchów. Odprawiali obrzędy, składali ofiary… I zapraszali nas żeby się przyłączyć. Chcieli, żebyśmy razem z nimi jedli ciało jakiegoś człowieka i popijali jego krwią. Na szyjach mieli zawieszone żelazne trupy, takie same jak ten – wskazał palcem srebrny krzyżyk na mojej szyi. – Więcej nie wiemy, bo to było bardzo dawno temu.

– I co się z nimi stało?

– Zostali przepędzeni. U nas nie wolno jeść ludzi, gringo. Ani pić krwi – mówiąc te słowa popatrzył na mnie znacząco.

– A ja słyszałem od moich Najstarszych, że bardzo dawno temu, kiedy Najstarszy z Najstarszych był jeszcze dzieckiem, wasze plemię było znane z tego, że jadało ludzkie mięso. Zawsze w dniu Wielkiego Święta. I może wciąż jada, co?

– To przez takich jak ty.

– Co przez takich jak ja?

– Ludzie dowiadują się o nas, że jemy ludzi. A nam nie wolno, rozumiesz?! – ton jego głosu podniósł się niebezpiecznie.

Temat był wyjątkowo grząski… Ale przecież po to tu przyjechałem – w poszukiwaniu pierwotnych obyczajów i wierzeń.

– Ode mnie się niczego takiego nie dowiadują – powiedziałem w sposób, który miał brzmieć polubownie.