Po tych słowach zapadła napięta cisza. Indianin dźgał kijem żar ogniska; potem się uspokoił. Podłubał jeszcze przez chwilę między polanami, aż wreszcie cisnął kij w ogień, spojrzał na mnie przyjaźnie i zapytał:
– A co ty im właściwie o nas mówisz, gringo? Kiedy wracasz do swojego świata, na pewno snujesz jakieś Opowieści, he?
– Snuję.
– Siadacie wtedy przy ogniskach?
– Czasami. Zwykle rozpalam ogień w kominie…
– He???
– Nieważne, po prostu rozpalam ogień, siadamy sobie dookoła i zaczynani opowiadać.
– O nas?
– Tak, o was.
– Opowiadasz dobre rzeczy?
– Opowiadam wszystko. Tak jak to widziałem. Czasami tylko mylę tropy, żeby tu nie przyjechało więcej białych.
– A dlaczego? Biali są źli?
– Biali wprawdzie nie jedzą ludzi, ale… pożerają dżunglę.
– Nie wszyscy, gringo, ty nie pożerasz. Raczej ona pożera ciebie – po tych słowach Indianie gruchnęli gromkim śmiechem.
Gruchnąłem i ja, choć nie powinno mi wcale być do śmiechu, a to dlatego, że poddawany byłem właśnie codziennemu poniżającemu obrzędowi iskania z kleszczy. Indianin, który rechotał najgłośniej, kucał w tej chwili za moimi plecami i wyskubywał pasożyty z tych miejsc, do których nie byłem w stanie sięgnąć samodzielnie. (To znaczy ręką sięgałem bez trudu, natomiast wzrokiem nigdy.)
– No to teraz, gringo, opowiedz nam jedną z tych swoich historii.
– O czym?
– Na przykład o tym, jak spotkałeś pierwszego w życiu Indianina. Ponieważ i tak nie mieliśmy nic lepszego do roboty, a ponadto właśnie przyszła moja kolej na pozycji wyskubującego, postanowiłem zająć czymś umysł i zacząłem opowiadać:
JAK SPOTKAŁEM PIERWSZEGO INDIANINA
Było to na odludnych terenach Ameryki Środkowej. W miejscu gdzie nie wiadomo dokładnie jaki to kraj, bo jeden został daleko za naszymi plecami, a drugi się jeszcze nie zaczął.
Takich miejsc jest wciąż sporo – chociażby Mosquitia, czyli karaibskie Wybrzeże Moskitów [przypis: Trwają, spory historyków, czy powinno być Mosquitia od moskitów – tak, jak to proponuje nasz Autor – czy może Miskitia od muszkietów. Na najstarszych mapach występują obie te nazwy i dzisiaj nie da się już stwierdzić, która była pierwsza. Ponadto na terenie Moscquitii żyją Indianie, których w literaturze naukowej określa się mianem Miskito. Czyje więc jest to Wybrzeże: moskitów czy Miskitów? No cóż, trzeba stwierdzić ze smutkiem, że Indianie (tak jak kiedyś muszkiety) stopniowo przechodzą do historii, moskity zaś bzykają sobie spokojnie, co definitywnie przesądza sprawę na ich korzyść, [przyp. tłumacza]], które ciągnie się od Hondurasu przez Nikaraguę aż do Kostaryki. Ma długość 600 kilometrów i sięga na 100 do 200 kilometrów w głąb lądu. W Europie to mogłoby być niezależne państwo – Dania, Holandia – a tutaj, po prostu wielka zarośnięta dżunglą Ziemia Niczyja.
Oficjalnie oczywiście ma właściciela, jest nawet podzielona na prowincje, ze stolicami i gubernatorami, ale w praktyce to tereny bezludne i dzikie. Nigdy nie cywilizowane. Wciąż jest tam wielkie pole do popisu dla poszukiwaczy przygód i odkrywców. I wciąż, mimo zakusów cywilizacji, sporo przestrzeni dla Indian.
Najpierw jechałem – dłuuugo i wooolno – wojskową ciężarówką. W prażącym słońcu, na pace bez plandeki. Przewiewnie? No owszem, tyle że wiatr składał się z kurzu zamiast powietrza.
Asfalt skończył się po stu kilometrach. Wylazły spod niego dwie wyboiste koleiny, Zaczęło kiwać i podrzucać tak bardzo, że dostałem choroby morskiej. Po osiemnastu godzinach wysiadłem. Na środku pustkowia porośniętego sawanną.
Potem jechałem na grzbiecie muła (dwie noce, bo za dnia mułowi było zbyt gorąco) aż do miejsca, gdzie zaczynały się bagna. Dalej muł nie chciał iść. Zaparł się stanowczo przednimi kopytami i burczał na mnie nieprzyjemnie. Ponaglany piętami, patykiem oraz okrzykami zachęty (w których przewijały się pewne nieprzyjemne sugestie związane z jego przyszłością) muł odwrócił się i ugryzł mnie w kolano. Wtedy zsiadłem, pognałem go z powrotem, a sam ruszyłem dalej na piechotę.
Wąska, prawie niewidoczna ścieżka wiła się między bajorami. Powietrze dookoła cuchnęło rozgrzaną zgnilizną, a do tego bzyczało i gryzło. Po kilkunastu godzinach ścieżka przeprowadziła mnie na drugą stronę moczarów. Tam, na skraju tropikalnego lasu, spotkałem pierwszego w moim życiu Indianina. Takiego, który wciąż żyje po staremu – mieszka w szałasie, chodzi na bosaka i żywi się tym, co upoluje w puszczy.
My, biali, mówimy o takich, że dzicy. Tymczasem dla niego to ja byłem „dziki”.
Pierwszego wieczora było tak:
– Słyszysz głos tukana, gringo? – zapytał Indianin.
– Nie. A który to?
– Ten co robi truk – truk… truk – truk…
– Teraz słyszę.
– To jest śpiew na dobrą pogodę – wyjaśnił.
[przypis: Tukany – inaczej pieprzojady – to rodzina barwnych ptaków licząca 37 gatunków. Występują w tropikalnych Sasach Ameryki Południowej i Środkowej, Gnieżdżą się w dziuplach. Podobne do srok, z tą różnicą, że mają ogromne dzioby w kształcie banana, niekiedy prawie tak duże, jak reszta ptaka, jednak bardzo lekkie ze względu na gąbczasty szkielet. Tukany są wyłapywane przez tubylców dla pięknych piór i kolorowych dziobów, [przyp. tłumacza]]
A następnego dnia o wschodzie słońca było tak:
– Słyszysz głos tukana, gringo?
– Słyszę. Znów robi truk – truk… truk – truk… Wróży dobrą pogodę – odpowiedziałem zadowolony, że coś wiem.
– Nic nie wiesz, gringo. On teraz robi truk – truk na deszcz.
– Ale przecież to jest takie samo truk – truk, jak tamto wczorajsze na pogodę – zaprotestowałem.
– Będzie lało. Mówię ci, truka na deszcz.
Indianin miał rację – godzinę później byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Tak samo cały nasz bagaż i prowiant. Najgorsze, że wilgoć wpełzła także do puszki, w której trzymałem proch do nabojów.
– Nooo pięknie, KTOŚ nie docisnął wieczka – popatrzyłem wymownie w jego stronę – i teraz proch jest do kitu, a w takim deszczu nie wyschnie przez parę dni.
– Wyschnie, wyschnie, jeszcze dzisiaj, gringo.
– Ciekawe gdzie?
– Na słońcu. Nie słyszysz jak tukany śpiewają truk – truk? Będzie słońce jak drut! Rozsypiemy proch na jakimś ciepłym kamieniu i wyschnie. A w nocy pójdziemy polować.
Indianin jak zwykle miał rację – poszliśmy. Polowaliśmy. I ustrzeliliśmy młodą kapibarę. A kiedy o świcie piekliśmy mięso, tukany nad naszymi głowami znowu robiły truk – truk.
– Tym razem trukają na deszcz czy na pogodę? – spytałem kompletnie skołowany.
– Dlaczego wy, gringos, nie potraficie się nauczyć najprostszej rzeczy? Przecież wystarczy obserwować świat dookoła i człowiek od razu wie.
– Skąd niby mam wiedzieć, które truk – truk wróży słońce, a które deszcz, skoro wszystkie te truki są IDENTYCZNE!?
– No właśnie.
– Co „no właśnie”? – teraz dopiero byłem skołowany, tamto poprzednie skołowanie to był tylko lekki zamęt w głowie. – No więc może mi to wyjaśnisz. Skąd mam wiedzieć?
– Popatrz w niebo – westchnął wywracając oczami.
– Patrzę.
– I co widzisz?
– Słońce.
– To znaczy, że będzie deszcz – znowu wywrócił.
– Aaaa… jakby był deszcz, to by znaczyło, że się rozpogodzi? – chyba zaczynałem rozumieć.
– No właśnie – odrzekł Indianin, a potem uśmiechnął się, jak psychiatra na widok ciężkiego przypadku, któremu się odrobinkę poprawia. – Tukany robią truk – truk, kiedy idzie zmiana pogody – zakończył.
– A jak nie ma być żadnej zmiany, to co robią? Chyba mi nie powiesz, że w porze deszczowej przez trzy miesiące w ogóle nie śpiewają?
– Śpiewają ciągle – odparł spokojnie. – To bardzo gadatliwe ptaki.
– No i jak to robią, kiedy nie ma być żadnej zmiany pogody?
– Zwyczajnie: truk – truk, truk – truk. Przez te wielkie dzioby nie wychodzi im nic innego.
MORAŁ:
Obcowanie z Indianami jest jak gra
w „Chińczyka” – nie wolno się irytować.
Trzeba zaakceptować. Takimi, jacy są -
z ich tajemniczą logiką „dzikich ludzi”.
Oni to samo robią wobec nas – akceptują
niezrozumiałe. (I uśmiechają się wtedy jak
psychiatrzy na widok ciężkich przypadków.)
– – - – - – - – - – - – - – - – - – - -
[przypis: Jestem Państwu winien wyjaśnienie: