OSTATNIA WIOSKA
Przywitała nas starszyzna plemienna. Bardzo niechętnie. Ekufa usłyszał od Najstarszych kilka twardych słów, z których zrozumiałem wyłącznie gringo. Było ono wypowiadane tonem, jakiego używa się, gdy ktoś odkrywa, że zamiast masła orzechowego na jego grzance umieszczono smar do osi.
Najstarsi pokrzykiwali szeptem [przypis: Czy można pokrzykiwać szeptem? Owszem. Na przykład, kiedy dwoje ludzi próbuje się „dyskretnie” kłócić przy gościach.], jednocześnie wskazując energicznie rzekę za naszymi plecami. Sugestia była przerażająco jasna – wynocha, i to natychmiast!
Pomyślałem wtedy, że moja umowa z Ekufą dotyczy wyłącznie doprowadzenia mnie do wioski, natomiast nie mówi nic o odprowadzeniu. Z doświadczenia wiedziałem, jak dosłowni potrafią być Indianie i jak świetną mają pamięć do szczegółów. Ostatecznie jednak zwyciężył plemienny nakaz gościnności – wódz, niechętnie i po długich targach, ale pozwolił zostać.
Ta początkowa niechęć brała się stąd, że przybyliśmy dowioski w Wielkim Tygodniu, a więc w okresie świątecznym. Dla Wai Waiów nie miało to oczywiście żadnego znaczenia – oni prowadzą inną rachubę czasu i mają własne święta – ale dziwnym zrządzeniem losu tej wiosny nasz (chrześcijański) Wielki Tydzień zbiegał się z ich największym świętem, które, podobnie jak my, nazywają „Wielką Nocą”.
Zadziwiło mnie, ile w tym starym indiańskim święcie było podobieństw donaszego Wielkiego Postu i Wielkanocy.
WIELKA NOC
Jakieś 40 dni wcześniej wszyscy myśliwi opuścili wioskę i udali się na odległe łowiska. Wówczas w wiosce zapanował okres wymuszonego postu – nie miał kto polować, dlatego jedzono głównie ryby i płaskie placki z tartego manioku, przypominające macę. Jednocześnie wszyscy przygotowywali się do Wielkiej Uczty, która miała nastąpić po powrocie myśliwych.
O świcie usłyszeliśmy płynące z oddali odgłosy trąb. Coś jakby rogi myśliwskie. Wszyscy mieszkańcy wioski wybiegli na brzeg rzeki, by przywitać zapowiadających się w ten sposób łowców.
Z mgły wypłynęły trzy obładowane pirogi. Były pełne łupów: wędzone mięso tapirów i małp, szlachetne ptactwo (część jako przysmak, inne celem oskubania na piękne pióropusze), leniwce, pekari, aguti i sporo innych, które ciężko było rozpoznać.
Myśliwi przybili do brzegu i zaczęli procesyjnie przenosić łupy – - trofea do maloki (wielkiej okrągłej chaty służącej zebraniom). Nie wolno im było pomagać! Każdy sam nosił, a jednocześnie prezentował, co upolował. Potem przywoływał wybrane przez siebie gospodynie i ceremonialnie przekazywał im mięso, z prośbą o przygotowanie go na wieczorną Ucztę. Kobiety dziękowały, a następnie częstowały myśliwych cienką (postną?) zupką z orzeszków palmowych. Zupka była na oszukanie głodu i przypominała mi wyglądem zupkę śledziową, którą w każdy Wielki Piątek serwuje moja Babcia.
Po ceremonii przekazania darów, wszyscy na kilka godzin rozeszli się do swoich domów. Kobiety miały w tym czasie przyrządzić wyszukane potrawy mięsne – pierwszy od czterdziestu dni syty posiłek.
Wieczorem nastąpiła celebrowana hucznie wieczerza: Najpierw wniesiono placki maniokowe – indiański chleb powszedni. Ponieważ są okrągłe i białe, przypominały mi ogromne hostie (miały po metrze średnicy). Zgromadzeni ludzie zaczęli się nimi dzielić, zupełnie tak, jak my dzielimy się opłatkiem lub święconym jajkiem – wymieniając uśmiechy i dobre życzenia na nowy sezon.
Następnie dostojni myśliwi odebrali od kobiet przygotowane przez nie mięso i zaczęli dzielić je sprawiedliwie między wszystkich.
Odrywali po kawałku, podchodzili do kolejnych osób i podawali – z ręki do ręki – zaglądając każdemu głęboko w oczy. Poważnieli przy tym na sekundę. Aż mnie od tego świdrującego spojrzenia przeszły ciarki – poczułem się wyróżniony. Podobnie jak wówczas, gdy przyjmowałem Pierwszą Komunię Świętą.
Potem myśliwi poili wszystkich chichą - indiańskim winem. Obchodzili całe zgromadzenie z jedną wspólną miseczką, zrobioną ze zdrewniałej skorupy kalebasy. Nabierali gęstego płynu i podawali każdemu, znów zaglądając mu głęboko w oczy. Kolejne ciarki.
Nikt się nie upił, choć w tropikalnym klimacie chicha szybko idzie do głowy. Ludzie zachowywali się radośnie, ale przez cały czas z godnością. Dostojnie.
W tym dniu przypadał nasz Wielki Czwartek – pamiątka Ostatniej Wieczerzy. A Indianie świętowali jeszcze cztery dni – aż do swojej Wielkiej Nocy.
KONIEC WYPRAWY
Egzotyczna wyprawa kończy się w chwili osiągnięcia celu, czyli w momencie dotarcia na szczyt najwyższej góry, na biegun północny, itp. Takie miejsca mają tę cechę, że stamtąd nie ma dokąd dalej pójść, można już tylko zacząć wracać. A powrót do domu to przecież nie jest żadna wyprawa. Powrót to powrót – tylko tyle – choćby był powrotem z najbardziej nawet egzotycznej ekspedycji.
Z ostatniej wioski Wai Waiów też można było wyłącznie wracać. W dodatku wracało się bez względu na to, w którą stronę człowiek poszedł – stamtąd w każdym kierunku było już tylko bliżej i bliżej do cywilizacji.
Ale w przeciwieństwie do biegunów i szczytów gór, w indiańskich wioskach można jeszcze po zakończeniu wyprawy pozostać.
Ja zawsze zostaję – czasami na długie tygodnie – i taki pobyt uważam za rzecz ciekawszą odsamej wyprawy.
MORAŁ:
Pracochłonne docieranie dokądś, to tylko kwestia techniczna. Wyprawa, to zaledwie wyczyn mięśni i trochę hartu ducha. Prawdziwie ciekawe i wartościowe jest dopiero to, conastępuje później – a więc życie codzienne pośród ludu o innej kulturze. I codzienne spostrzeganie, że człowiek pierwotny, często nazywany Dzikim, różni się od nas jedynie ilością noszonej odzieży.
ŻYCIE CODZIENNE DZIKICH
Kolejna wyprawa, tym razem do Wenezueli. Kolejne „dzikie” plemię. Pierwsze spojrzenia – jak zwykle pełne nieufności.
I broń – stale w zasięgu ręki.
A zaraz potem wielka natarczywa ciekawość i rewizja całego bagażu. Pierwsze palce skaleczone moją golarką. Pierwsze oczy oślepione zaglądaniem do latarki. Pierwsze piski i śmiechy, kiedy ktoś posmakował pachnące owocowo mydło.
Jest też pierwszy nieskrywany podziw ze strony mężczyzn – kiedy rozwieszam mój wojskowy hamak. Podchodzą, macają, cmokta – ją. Ważą w dłoni nieznany sobie materiał, który nic nie waży. Daje się zgnieść w małą kulkę i schować w dłoni! Potem każdy z nich, po kolei, siada w tym hamaku sprawdzając, czy cośtak cienkiego jest w stanie udźwignąć ciężar dorosłego mężczyzny. Niedowierzanie, podziw, śmiech.
Teraz ja. Ogłaszam, że chcę kupić łuk, strzały, przepaskę biodrową oraz kilka innych artykułów pierwszej potrzeby. W ten sposób mogę zyskać przychylność Indian. Biały, który ubiera się tak jak oni, wzbudza szacunek. Oddaję więc całe ubranie, które mam na sobie, w zamian za tubylcze stroje i ozdoby.
Łuk jest mi niezbędny jako atrybut męskości, bo tu tylko baby i dzieci nie noszą broni. Nawet bardzo mali chłopcy robią sobie łuki – zabawki i nigdy się z nimi nie rozstają.
Potem wynajmuję szałas, kupuję trochę żywności oraz zapewniam sobie usługi dwóch najlepszych tropicieli dzikiej zwierzyny.
Na tych wszystkich zajęciach mija mi kilka dni. Może tydzień… Sam już nie bardzo wiem, bo tutaj czas nie płynie; raczej kręci się w kółko. Dookoła tych samych, powtarzalnych czynności dnia codziennego, które trzeba wykonać, żeby przetrwać. Żeby przeżyć kolejny dzień.
Niestety, na początku stanowczo przeszarżowałem z hojnością. Rozochociłem Indian tak bardzo, że teraz wszyscy chcą ze mną handlować – natarczywie – a mnie zabrakło już przedmiotów na wymianę. W tej sytuacji, bezradny, proponuję im pieniądze. I natychmiast przekonuję się, ile są warte w dżungli:
Indianie wyznaczają ceny w rodzaju: Jeden pieniądz”, „dwa pieniądze”. Nie liczą się nominały, tylko SZTUKI. Każdy banknot jest przedmiotem – podobnie jak haczyk na ryby albo maczeta. Nie ma wprawdzie żadnej wartości użytkowej, ale ładnie wygląda i można gosobie pooglądać. Albo – co uczyniło kilka kobiet – wpiąć we włosy, lub przetknąć przez dziurkę w uchu. Tę samą, przez którą na co dzień przetyka się kolorowe piórka dla ozdoby.
Zawartość mojego portfela zamieniła się nagle w wygniecione papierki z obrazkami. A pośród nich najmniej warte okazały się amerykańskie dolary – na nikim nie robią wrażenia, bo w dżungli wszystko jest zielone jak dolary. W dodatku przy pocieraniu szorstkim paluchem dolary brudzą, więc Indianie uznali, że mi zapleśniały.
MORAŁ:
Są jeszcze na Ziemi takie miejsca, gdzie pieniądze się nie liczą. W świecie Dzikich walutą jest praca, sól, żelazne groty do strzał, noże, siekiery, strzelby Wielką moc nabywczą mają także: znajomość czarów i umiejętność leczenia, męstwo w walce, mądrość, którą potrafimy służyć innym, lub – i to Was pewnie zadziwi – dobra Opowieść. Posłuchajcie…