Arha zmierzała do Malowanej Komnaty. Od czasu do czasu lubiła tam chodzić i przyglądać się niezwykłym ściennym malowidłom, które blask lampy wydobywał z ciemności. Przedstawiały ludzi z wielkimi skrzydłami, poważnych i smutnych. Nikt nie mógł jej wyjaśnić, kim byli, gdyż nigdzie indziej w Miejscu nie było takich obrazów. Sądziła jednak, że to duchy przeklętych, którzy nie mogą się odrodzić. Malowana Komnata leżała w głębi Labiryntu, więc Arha musiała najpierw przejść przez wielką grotę pod Kamieniami Grobowymi. A kiedy zbliżała się do niej opadającym w dół korytarzem, dostrzegła nagle, że w mroku rozkwita delikatna szarość, jakby wspomnienie blasku, echo echa odległego światła.
Sądziła, że to złudzenie, częste w absolutnej ciemności. Zamknęła oczy i poblask zniknął. Otworzyła — i pojawił się znowu.
Zatrzymała się i stanęła nieruchomo. Szarość, nie czerń… Siad światła tam, gdzie nic nie mogło być widoczne, gdzie mogła istnieć tylko ciemność.
Postąpiła kilka kroków przed siebie i wysunęła rękę za skręt ściany tunelu. Niewyraźnie i nieskończenie delikatnie, widziała jednak kontury swej dłoni.
Szła dalej. Rzecz była tak niezwykła, że nie budziła lęku — ów wykwit światła tam, gdzie nigdy go nie było, w najgłębszym grobowcu ciemności. Szła bezgłośnie, bosa, w czarnej szacie. Zatrzymała się przed ostatnim zakrętem, potem wolno zrobiła jeszcze jeden krok… Spojrzała i zobaczyła.
Zobaczyła to, czego nie widziała nigdy, choć żyta już tysiące razy: wielką, sklepioną grotę pod Kamieniami Grobowymi, nie ludzką ręką stworzoną, lecz mocami Ziemi. Zdobiły ją klejnoty kryształów i ornamenty stalaktytów, koronki siarki tam, gdzie całe epoki temu działała woda. Była olbrzymia. Strop i ściany migotały, skrzyły się delikatnymi, zawiłymi wzorami; pałac diamentów, dom ametystów i kryształu, z którego gloria blasku przegnała pradawną ciemność.
Światło, które zdziałało ten cud, nie było zbyt jasne, oślepiało jednak przyzwyczajone do mroku źrenice. Było delikatnym lśnieniem, błędnym ognikiem płynącym wolno przez grotę, budzącym tysięczne rozbłyski w klejnotach sklepienia, poruszającym na ścianach tysiące fantastycznych cieni.
Światło płonęło na czubku drewnianej laski — bez dymu, nie spalając drewna. Laska tkwiła w ludzkiej dłoni. Arha dostrzegła twarz tego człowieka… ciemną twarz… twarz mężczyzny.
Nie poruszyła się.
Człowiek bardzo długo spacerował tam i z powrotem, jak gdyby czegoś szukał. Zaglądał za koronkowe katarakty kamieni, przyglądał się wylotom kilku korytarzy. Nie wchodził w nie jednak. A Kapłanka Grobowców nadal stała bez ruchu w ciemnym kącie tunelu. Czekała.
Najtrudniej było uświadomić sobie, że patrzy na obcego. Bardzo rzadko widywała obcych. Zdawało jej się, że to jeden z dozorców… nie, któryś z mężczyzn zza muru, pastuch czy strażnik, niewolnik Miejsca. I że przyszedł odkryć tajemnice Bezimiennych, może okraść Grobowce…
Ukraść coś. Obrabować Moce Ciemności. Świętokradztwo — słowo to z wolna pojawiło się w myślach Arhy. Byt mężczyzną, a żaden mężczyzna nie mógł dotykać ziemi Świętego Miejsca. A jednak ten wszedł tutaj, do groty będącej sercem Grobowców. Wkroczył do wnętrza. Zapalił światło tam, gdzie było zakazane, gdzie nie istniało od początku świata. Dlaczego Bezimienni go nie porazili?
Stał teraz i patrzył na nierówne, kamieniste podłoże. Widać było wyraźnie, że kopano tutaj, a dół zasypano na powrót. Nie udeptano wszystkich grud ziemi, wydobytych na wierzch przy kopaniu grobów.
Władcy pożarli tamtych trzech. Dlaczego nie pożerają tego? Na co czekają?
Na ręce, by działały… Na język, by przemówił…
— Idź! Odejdź! Przepadnij! — krzyknęła nagle jak mogła najgłośniej.
Echa zahuczały przenikliwie i zdawało się jej, że drżenie zamazuje rysy tej smagłej twarzy, zwróconej z zaskoczeniem w jej stronę. Przez jedną chwilę intruz spoglądał poprzez poruszoną dźwiękiem wspaniałość groty… i zobaczył ją. Wtedy zgasło światło. Znik-nęło oszałamiające piękno. Pozostała jedynie ciemność. I cisza.
Znów potrafiła myśleć. Złamała czar blasku.
Musiał tu wejść przez drzwi w czerwonej skale, Bramę Więźniów, i pewnie tamtędy spróbuje uciekać. Szybka i cicha, jak mięk-koskrzydła sowa przebiegła połowę obwodu groty do tunelu, prowadzącego do tamtych wrót, otwierających się tylko z zewnątrz. Nie czuła żadnego powiewu, więc nie zostawił bramy otwartej. Zamknęła się za nim i teraz, jeśli tylko wszedł do tunelu, znalazł się w pułapce.
Ale nie wszedł. Była tego pewna. Tak blisko, w tak ciasnym korytarzu, słyszałaby jego oddech, czuła ciepło, puls jego życia. Nie było nikogo. Stała wyprostowana i nasłuchiwała. Gdzie poszedł?
Ciemność napierała na oczy jak bandaż. Widok Podgrobia wytrącił ją z równowagi; nie potrafiła skupić myśli. Znała tę grotę wyłącznie jako obszar określany słuchem, dotykiem palców, powiewem chłodnego powietrza w mroku; jako przestrzeń, tajemnicę nie przeznaczoną do oglądania. Zobaczyła ją i sekret ustąpił miejsca nie grozie, ale pięknu, tajemnicy głębszej jeszcze niż ciemność.
Wolno, niepewnie ruszyła przed siebie. Dotykając ściany poszła w lewo, do drugiego korytarza, który prowadził do Labiryntu. Tu zatrzymała się nasłuchując.
Uszy mówiły jej niewiele więcej niż oczy. Lecz kiedy tak stała, dotykając rękoma obu ścian kamiennego łuku, wyczuła słabą, delikatną wibrację skaty, a w chłodnym, zastałym powietrzu ślad zapachu, który nie należał do tego miejsca: woń dzikiej szałwii, rosnącej na pagórkach pustyni, nad głową, pod otwartym niebem.
Powoli i w ciszy przesuwała się wzdłuż tunelu, podążając za węchem.
Przeszła może sto kroków, gdy go usłyszała. Był niemal równie cichy jak ona, lecz nie poruszał się w ciemności tak pewnie. Dobiegło do niej ledwie słyszalne szurnięcie, jak gdyby potknął się na nierównej powierzchni i natychmiast odzyskał równowagę. Nic więcej. Odczekała chwilę, nim ruszyła dalej, powoli, muskając ścianę palcami prawej dłoni. W końcu wyczuła pod nimi okrągły metalowy pręt. Zatrzymała się, przesunęła rękę do góry i wysoko, prawie na granicy możliwości, dotknęła wystającej żelaznej dźwigni. Wtedy chwyciła ją i pociągnęła z całej siły.
Rozległ się przeraźliwy zgrzyt i huk, strzelił deszcz błękitnych iskier. Za jej plecami w korytarzu powoli i opornie cichły echa. Wyciągnęła ręce i o kilka cali przed twarzą natrafiła na powgniataną powierzchnię żelaznych wrót.
Odetchnęła wolno.
Potem wróciła tunelem do Podgrobia i idąc tak, by ściana znajdowała się po jej prawej ręce, dotarła do klapy w Sali Tronu. Nie spieszyła się i zachowywała ciszę, choć nie było to już potrzebne. Schwytała swego złodzieja. Wrota, przez które przeszedł, były jedynym wejściem i wyjściem z Labiryntu. I dawały się otworzyć tylko z zewnątrz.
Został teraz uwięziony w ciemności podziemi, by nigdy już nie wrócić na powierzchnię.
Powoli i statecznie przeszła obok Tronu do długiej, ozdobionej kolumnami sali. W miejscu, gdzie na brązowym trójnogu stała pojedyncza waza wypełniona po brzegi czerwonym żarem węgla drzewnego, zawróciła i zbliżyła się do siedmiu prowadzących do Tronu stopni.
Przyklęknęła na najniższym z nich i pochyliła czoło dotykając zimnego, zakurzonego głazu, zasypanego kośćmi myszy, zrzucanych tu przez żerujące sowy.
— Wybaczcie mi, że widziałam zmącony spokój Waszego mroku — szepnęła, nie wypowiadając tych słów na głos. — Wybaczcie, że widziałam Wasze groby pogwałcone. Będziecie pomszczeni. Władcy moi, śmierć wyda go w Wasze ręce, by nigdy się nie odrodził.