Lecz nawet w chwili modlitwy widziała oczyma duszy migotliwy blask rozjaśnionej groty, życie w miejscu należnym tylko śmierci. I zamiast odczuwać lęk przed świętokradztwem i wściekłość na złodzieja, myślała tylko, jak niezwykłe było to wszystko, jakie dziwne…
— Co powinnam powiedzieć Kossil? — pytała samą siebie, gdy wyszła już z Sali i otuliła się płaszczem, a zimowy wicher uderzył w nią z całą siłą. — Nic. Jeszcze nie. To ja jestem panią Labiryntu. Bóg-Król nie ma tu nic do powiedzenia. Powiem jej może, gdy złodziej będzie już martwy. Jak mam go zabić? Powinnam sprowadzić Kossil, by patrzyła, jak umiera. Ona lubi śmierć. Czego mógł tu szukać? Na pewno jest szalony. Jak się tam dostał? Tylko Kossil i ja mamy klucze do wrót w czerwonej skale i do klapy. Musiał przejść przez czerwoną skałę. Tylko czarownik mógłby otworzyć te drzwi. Czarownik…
Stanęła nagle, choć wiatr niemal ją przewrócił.
— On jest czarownikiem, magiem z Wewnętrznych Krain! Szuka amuletu Erreth-Akbe!
Ta myśl była równocześnie odrażająca i wspaniała, aż Arha poczuła, że wśród lodowatego wichru ogarniają ciepło. Zaśmiała się głośno. Miejsce i otaczającą je pustynię okrywała czerń i cisza, zakłócana tylko wyciem wichury. Żadne światło nie świeciło w Wielkim Domu. Dookoła fruwały niesione wichrem drobne, niewidoczne płatki śniegu.
— Jeśli czarami otworzył wrota w czerwonej skale, to może otworzyć inne. Może uciec.
Ta myśl wzbudziła w niej nagły dreszcz, lecz na chwilę tylko. Nie wierzyła w tę możliwość. Bezimienni pozwolili mu wejść. Dlaczego nie? Nie mógł wyrządzić szkody. Jak może zaszkodzić złodziej, który nie zdoła opuścić miejsca kradzieży? Na pewno wspomagają go zaklęcia i złe moce, bez wątpienia potężne, skoro dotarł tak daleko; ale dalej już mu się nie uda. Żaden czar rzucony przez śmiertelnika nie może być silniejszy od woli Bezimiennych, obecnych w Grobowcach… Woli Królów, których Tron stoi pusty.
Przyspieszyła kroku, by się o tym upewnić. Tuż za drzwiami Małego Domu spał Manan, owinięty w płaszcz i wyleniało futro będące jego zimowym łożem. Weszła cicho, by go nie obudzić. Nie zapalała lampy. Otworzyła zamknięte na zamek drzwi do małego pokoiku, zwykłej komórki na końcu korytarza. Tam skrzesała iskrę uderzając o krzemień tak, by znaleźć pewien punkt na podłodze. Potem uklękła i podważyła jeden kafelek. Pod nim leżał skrawek grubego, brudnego materiału. Odsunęła go na bok. I cofnęła się zaskoczona, gdyż z dołu wystrzelił jej prosto w twarz promień światła.
Po chwili bardzo ostrożnie zajrzała do otworu. Zapomniała, że na końcu swej laski złodziej niósł magiczne światło. Sądziła, że w najlepszym razie usłyszy go tylko w ciemności. Zapomniała o świetle. Ale złodziej był tam, gdzie się go spodziewała: dokładnie pod wizjerem, przy żelaznych wrotach blokujących mu drogę ucieczki z Labiryntu.
Stat tam z ręką wspartą na biodrze. W drugiej trzymał wysoką jak on sam laskę, do czubka której przylgnął delikatny błędny ognik. Głowę, którą oglądała z wysokości sześciu stóp, pochylił lekko w bok. Ubrany był jak każdy wędrujący lub pielgrzymujący podczas zimy: krótki, ciężki płaszcz, skórzana tunika, wełniane spodnie i sznurowane sandały. Na plecach niósł lekki pakunek z przyczepioną manierką, za pasem nóż. Stał nieruchomy jak posąg, rozluźniony i zamyślony.
Po chwili oderwał laskę od ziemi i wysunął jej płonący koniec przed siebie, w stronę wrót, których przez wąski otwór Arha nie mogła zobaczyć. Lśnienie zmieniło się, stało bardziej skoncentrowane i jaskrawe, wreszcie rozbłysło intensywnym blaskiem. Złodziej przemówił. Arha nie znała języka, którego użył, lecz bardziej od słów zdziwił ją głos: głęboki i dźwięczny.
Światło laski pojaśniało, zamigotało, przygasło. Na chwilę zapadła ciemność.
Potem bladofioletowy błędny ognik zapłonął znowu i zobaczyła, jak złodziej odwraca się od drzwi. Jego czar otwierania zawiódł. Moc, która tkwiła w zamku tych wrót, była silniejsza od jego magii.
Rozejrzał się wokół siebie jakby myśląc: co teraz?
Tunel czy korytarz, w którym się znalazł, miał jakieś pięć stóp szerokości. Sklepienie wznosiło się od dwunastu do piętnastu stóp powyżej nierównego skalnego podłoża. Ściany zbudowano z kamieni nie spojonych zaprawą, lecz tak ściśle dopasowanych, że z trudem dało się wcisnąć między nie czubek noża. Te ściany pochylały się ku sobie, tworząc łuk.
Nie było tu nic więcej.
Ruszył przed siebie. Jeden krok wystarczył, by Arha straciła go z oczu. Światło zgasło. Już miała umieścić na miejscu skrawek tkaniny i kafelek, gdy raz jeszcze z otworu błysnął świetlny promień. Złodziej wracał do wrót. Pewnie zdał sobie sprawę, że gdy je opuści i wkroczy w labirynt korytarzy, nie zdoła ich już odnaleźć.
Cichym głosem wymówił tylko jedno słowo.
— Emmen — powiedział, a potem jeszcze raz, głośniej. — Emmen!
Żelazne wrota zadygotały na zawiasach, a niskie echo dudniło w tunelu jak grom. Arha miała wrażenie, że zadrżała podłoga.
Ale drzwi pozostały zamknięte.
Wtedy roześmiał się krótko, jak człowiek, który myśli: „Ależ durnia z siebie zrobiłem!” Raz jeszcze przyjrzał się ścianom, a kiedy podniósł głowę, Arha dostrzegła uśmiech na jego smagłej twarzy. Potem usiadł, zdjął worek z pleców, wyjął kawałek suchego chleba i zaczął jeść. Odkorkował skórzaną manierkę, potrząsnął nią. Wydawała się lekka, jakby prawie pusta. Zatkał ją, nie pijąc. Wsadził worek pod głowę jak poduszkę, otulił się płaszczem i położył. Wciąż trzymał laskę w prawej dłoni. Kiedy leżał, mały ognik czy kulka światła spłynęła z laski i zawisła za jego głową, parę stóp nad ziemią. Lewą dłoń położył na piersi, zaciskając w palcach coś, co zwisało mu z szyi na grubym łańcuchu. Leżał tam całkiem wygodnie, z nogami skrzyżowanymi w kostkach. Przewędrował spojrzeniem po stropie, koło otworu. Westchnął i zamknął oczy. Światełko przygasało powoli. Zasnął.
Zaciśnięte palce lewej dłoni rozprostowały się i ręka zsunęła z piersi na ziemię. Wtedy Arha zobaczyła, jaki amulet nosi na łańcuchu: kawałek metalu w kształcie półksiężyca. Tak jej się wydawało.
Delikatny blask jego magii zniknął. Obcy leżał w ciszy i mroku.
Arha umieściła na miejscu materiał i kafelek, po czym cichutko prześliznęła się do swojego pokoju. Długo nie mogła zasnąć w ciemności pełnej wycia wichury. Wciąż widziała przed sobą kryształową jasność błyszczącą w domu śmierci, delikatny chłodny płomyk, kamienne ściany tunelu i spokojną twarz śpiącego mężczyzny.
6. Pułapka
Następnego dnia, gdy tylko wykonała swoje obowiązki w różnych świątyniach i skończyła lekcję świętych tańców dla nowicjuszek, przemknęła do Małego Domu i zaciemniwszy pokój odsłoniła otwór w podłodze. Zajrzała. Na dole nie było światła. Złodziej odszedł. Nie wierzyła, by został tak długo pod opornymi drzwiami, ale było to jedyne miejsce, w którym mogła go szukać. Jak go teraz znajdzie, gdy zniknął?
Tunele Labiryntu, według szacunków Thar i jej własnych doświadczeń, ciągnęły się ponad dwadzieścia miclass="underline" pełne zakrętów, rozgałęzień, spiral i ślepych zaułków. Długi, ślepy korytarz, leżący najdalej od Grobowców, oddalony był od nich może o milę w linii prostej. Ale pod ziemią nic nie biegło prosto. Wszystkie tunele dzieliły się, łączyły, rozwidlały, krzyżowały, zataczały kręgi, przebiegały po skomplikowanych krzywych, by wrócić do punktu, gdzie się zaczęły. Można było iść, iść i iść, nigdzie nie dochodząc, ponieważ nie było gdzie dojść. Nie istniało centrum, serce Labiryntu.