Śmiech sprawił, że Arha drżała jeszcze przez chwilę.
— Jak tu trafiłaś, Penthe? — spytała po chwili, gdy się wreszcie uspokoiła.
— Och, byłam szóstą dziewczynką, jaką mieli moja mama i tato. Po prostu nie mogli wychować nas tylu i powydawać za mąż. Więc kiedy skończyłam siedem lat, zaprowadzili mnie do świątyni i poświęcili Bogu-Królowi. To było w Ossawie. Mieli tam chyba za dużo nowicjuszek, bo wkrótce potem przysłali mnie tutaj. A może myśleli, że będę wyjątkowo dobrą kapłanką albo co… Ale pomylili się. — Penthe z zabawnie żałosną miną ugryzła jabłko.
— Wolałabyś nie być kapłanką?
— Czy bym wolała? Oczywiście. Wolałabym raczej wyjść za świ-niopasa i mieszkać w chlewie, niż do końca swoich dni tkwić pogrzebana za życia z tą kupą kobiet na pustyni, gdzie nikt nigdy nie przyjeżdża. Ale co mi z tego, że bym wolała, kiedy zostałam konsekrowana i wpadłam na dobre. Mam tylko nadzieję, że w następnym życiu będę tancerką w Awabath. Zasłużyłam na to.
Arha patrzyła na nią posępnie. Nie rozumiała. Miała wrażenie, że nigdy dotąd nie widziała Penthe, nigdy się jej nie przyglądała, nie dostrzegała jej, tak soczystej i pełnej życia jak jedno z tych złotych jabłek, na które przyjemnie było spojrzeć.
— Czy Świątynia nic dla ciebie nie znaczy? — zapytała dość szorstkim tonem.
Zawsze pokorna i łatwa do zastraszenia Penthe tym razem nie straciła rezonu.
— Och, wiem, że twoi Władcy są dla ciebie ważni — odparła z obojętnością, która Arhę zaszokowała. — To oczywiste, skoro jesteś ich jedyną, wyjątkową służką. Nie byłaś zwyczajnie konsekrowana, ale specjalnie po to się urodziłaś. Ale spójrz na mnie. Czy mam odczuwać lęk, szacunek i tak dalej dla Boga-Króla? W końcu to tylko człowiek, nawet jeśli mieszka w Awabath, w pałacu na dziesięć mil dookoła i ze złotymi dachami. Ma jakieś pięćdziesiąt lat i jest łysy. Widać to na wszystkich jego posągach. Założę się, że tak jak wszyscy musi sobie obcinać paznokcie. Wiem dobrze, że jest też bogiem. Ale moim zdaniem po śmierci nabierze dużo więcej boskości.
Arha przyznawała Penthe rację, gdyż w głębi duszy sama uważała samozwańczych Świątobliwych Imperatorów Kargadu za oszustów, fałszywych bogów próbujących odebrać cześć należną prawdziwym i wiecznym Potęgom. W słowach dziewczyny pobrzmiewało jednak coś takiego, z czym nie mogła się pogodzić, coś całkowicie obcego, budzącego lęk. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo ludzie różnią się od siebie, w jak różny sposób patrzą na życie. Miała uczucie, że spostrzegła całkiem nową planetę, wielką i zaludnioną, która nagle zawisła tuż za oknem: zupełnie obcy świat, w którym bogowie nie mają znaczenia. Siła niewiary Penthe przeraziła ją. A przerażona Arha zaatakowała.
— To prawda. Moi Władcy są martwi od bardzo dawna. I nigdy nie byli ludźmi… Wiesz, Penthe, mogłabym cię powołać do służby Grobowcom… — Mówiła uprzejmie, jakby proponowała przyjaciółce przysługę.
Rumieniec zniknął z policzków Penthe.
— Tak — odparła. — Mogłabyś. Ale ja… Ja nie służyłabym dobrze.
— Dlaczego?
— Boję się ciemności — szepnęła Penthe.
Arha prychnęła z pogardą, była jednak zadowolona. Udowodniła swój punkt widzenia. Penthe mogła nie wierzyć w bogów, ale bala się nie nazwanych sit ciemności — tak samo jak wszyscy śmiertelni.
— Wiesz, że nie zrobiłabym tego, gdybyś sama nie chciała — zapewniła.
Milczały przez długą chwilę.
— Coraz bardziej przypominasz Thar — odezwała się wreszcie Penthe w zamyśleniu. — Dzięki bogom, nie robisz się podobna do Kossil. Ale jesteś silna. Chciałabym być taka silna. A ja tylko lubię jeść…
— Nie krępuj się — zachęciła ją Arha, po czym z poczuciem wyższości i z rozbawieniem obserwowała, jak Penthe powoli zjada trzecie jabłko.
Kilka dni później nie kończące się obowiązki rytuałów Miejsca wyrwały Arhę z odosobnienia. Jedna z kóz urodziła parę młodych poza sezonem i obyczaj nakazywał ofiarować je Bliźniaczym Boskim Braciom — ważna ceremonia, na której Pierwsza Kapłanka musiała być obecna. Potem wypadła pora nowiu i trzeba było dopełnić rytuału ciemności przed Pustym Tronem. Arha wdychała oszałamiające opary ziół płonących w płaskich misach z brązu i tańczyła samotnie u stóp Tronu. Tańczyła dla niewidzialnych duchów umarłych i nie narodzonych, i w miarę tańca te duchy zbierały się w powietrzu wokół niej, powtarzając skręty i przesunięcia stóp, wolne i pewne ruchy ramion. Śpiewała pieśń, której słów żaden człowiek nie rozumiał, a której sylaba po sylabie nauczyła się od Thar. Chór kapłanek ukrytych w mroku za podwójnym szeregiem kolumn recytował za nią obce słowa, a powietrze w ogromnej, zrujnowanej sali rozbrzmiewało głosami, jak gdyby stłoczone wokół duchy także powtarzały pieśń, znowu i znowu.
Bóg-Król w Awabath nie przysyłał do Miejsca kolejnych więźniów i Arha przestała śnić o tamtych trzech, teraz już dawno martwych i pogrzebanych w płytkich mogiłach w wielkiej grocie pod Kamieniami.
Musiała przywołać na pomoc całą swoją odwagę, by wrócić do tej groty. Musiała wrócić — Kapłanka Grobowców nie mogła się lękać wejścia do swej dziedziny.
Pierwsze zejście przez klapę było trudne, lecz nie tak trudne, jak się obawiała. Przygotowała się dobrze i czuła taką determinację, by wkroczyć tam i nie tracić spokoju, że kiedy to nastąpiło, była niemal rozczarowana, że nie ma się czego bać. Byty tam groby, ale nie widziała ich; nie widziała niczego. Panowała ciemność. I cisza. Nic więcej.
Dzień po dniu zstępowała pod ziemię, zawsze przez klapę w pokoju za Tronem, aż poznała przedziwnie rzeźbione ściany groty tak dokładnie, jak można poznać to, czego się nie da zobaczyć. Nigdy nie odstępowała tych ścian, gdyż ruszając na przełaj przez wielką pustkę, wśród czerni łatwo mogła stracić poczucie kierunku i dotknąwszy w końcu ściany nie wiedzieć, gdzie się znajduje. Już za pierwszym razem nauczyła się bowiem, że najważniejsza w ciemności jest wiedza, które korytarze i rozwidlenia już minęła, a jakie są jeszcze przed nią. W tym celu musiała je liczyć, gdyż w dotyku wszystkie zdawały się identyczne. Wyćwiczona pamięć bez trudu opanowała taki sposób odnajdowania drogi: z pomocą rąk i numeracji, zamiast wzroku i orientacji w terenie. Wkrótce poznała wszystkie przejścia otwierające się do Podgrobia, mniejszego obszaru pod Salą Tronu i szczytem wzgórza. Tylko do jednego korytarza nie weszła nigdy: drugiego po lewej stronie, licząc od wejścia przez bramę w czerwonej skale. Gdyby tam skręciła, biorąc go za jeden z poznanych już tuneli, mogłaby nigdy nie znaleźć drogi powrotnej. Lecz coraz bardziej narastało w niej pragnienie, by go zbadać, by wejść do Labiryntu. Powstrzymywała się do chwili, gdy dowie się wszystkiego, czego mogła się dowiedzieć na powierzchni ziemi.
Thar nie wiedziała zbyt wiele. Jedynie nazwy niektórych komnat i listę wskazań, w które korytarze skręcać i które omijać, by się tam dostać. Powtarzała je na prośbę Arhy, lecz nigdy nie chciała wy-rysować drogi na piasku ani nawet opisać jej gestem ręki. Nigdy nie była w Labiryncie, nigdy nie przeszła tych dróg. Gdy jednak Arha pytała Jak dojść od stojących otworem żelaznych wrót do Malowanej Komnaty?” albo Jak biegnie droga z Komnaty Kości do tunelu przy rzece?”, Thar milkła na chwilę, po czym recytowała wskazówki, których nauczyła się od Arhy-która-odeszła: minąć tyle a tyle korytarzy, tyle a tyle razy skręcić i tak dalej i tak dalej. Instrukcji tych Arha uczyła się na pamięć, jak dawniej Thar, i często znała je już po pierwszym wysłuchaniu. Nocą, leżąc w łóżku, powtarzała je w myślach, próbując wyobrazić sobie te miejsca, komnaty i rozwidlenia.