Po południu Izolda czuła się na tyle dobrze, że zeszła na obiad. Jadła niedużo. Próbowała różnych potraw, ale jakoś nic jej nie smakowało. Nawet kawa, świeżo zaparzona z ziaren, które Leonie specjalnie dla niej kupiła w Carcassonne, nie wzbudziła jej entuzjazmu.
Anatol nadskakiwał Izoldzie, podsuwając jej kolejne dania, lecz udało mu się ją namówić jedynie na kawałek chleba ze świeżym masłem, kozim chevre troisjours i miodem.
– Masz ochotę na coś szczególnego? – spytał. – Przyniosę ci, co tylko zechcesz.
Izolda uśmiechnęła się zażenowana.
– Dziwnie mi wszystko smakuje…
– Musisz coś jeść – oznajmił stanowczo. – Powinnaś odzyskać siły i… -urwał w pół słowa.
Spojrzeli po sobie porozumiewawczo, a Leonie zastanowiła się, co też takiego chciał powiedzieć brat.
– Pojadę jutro do Rennes-les-Bains – podjął Anatol – i kupię ci, co ze
chcesz.
Leonie nagle wpadł do głowy wyśmienity pomysł.
– Ja pojadę! – rzuciła lekkim tonem. – Ty już i tak nie wiesz, w co ręce włożyć, a dla mnie taka wycieczka to prawdziwa przyjemność. – Odwróciła się do Izoldy. – Wiem, co lubisz, ciociu, Pascal może mnie odwieźć dwukółką. – Po
szperała w pamięci. – Przywiozę kandyzowany imbir z Magasins Bousquet.
W szarych oczach Izoldy błysnęło zainteresowanie.
– Cóż, chyba rzeczywiście chętnie bym spróbowała – przyznała.
– I może jeszcze – dorzuciła Leonie prędko – pudełeczko jezuitek? Sama nie znosiła tych przesłodzonych ciastek z ciężkim kremem, ale doskonale wiedziała, że ciotka od czasu do czasu pozwala sobie na drobne szaleństwo.
– To może teraz niezbyt dla mnie właściwe, ale trochę sucharów z pie
przem pewnie by nie zaszkodziło.
Anatol, cały rozpromieniony, kiwał głową.
– Wobec tego ustalone – odezwał się w końcu. – Przykrył ręką drobna dłoń siostry. – Chętnie wybiorę się z tobą, petite.
– Nie trzeba, naprawdę. Będę się czuła jak na wyprawie podróżniczej A ciebie obowiązki wzywają.
Zerknął na Izoldę.
– Rzeczywiście – przyznał. – Cóż, skoro jesteś pewna, że chcesz się wybrać sama…
– Całkowicie pewna – podkreśliła szybko. – Wyjadę o dziesiątej, wrócę w sam raz na obiad. Zaraz zrobię listę zakupów.
– Jestem ci ogromnie wdzięczna – rzekła Izolda.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odparła Leonie, wyjątkowo zgodnie z prawdą.
Dopięła swego. Jeżeli jeszcze uda jej się skoczyć na pocztę, tak żeby się o tym Pascal nie dowiedział, wreszcie będzie wiedziała, co myśleć o intencjach pana Constanta.
Wieczorem śniła o jego liście. O tym, jakie to będzie uczucie trzymać go w dłoni, co może zawierać takie słodkie przesłanie, jakie uczucia z niego emanują.
Na tym nie koniec. Zanim odpłynęła w sen, zdążyła jeszcze ułożyć mniej więcej sto wersji pięknie skreślonej odpowiedzi na wyimaginowane, elegancko przez monsieur Constanta sformułowane zapewnienia o szacunku i szczerym uczuciu.
Czwartek, dwudziestego dziewiątego października, wstał przepiękny.
Skąpał Domaine de la Cade w miękkim rudawozłotym świetle, na przejrzyście błękitnym niebie porozwieszał białe obłoczki. Zrobiło się ciepło. Burze odeszły, zostawiając miejsce wspomnieniom lata i woniom letniej bryzy. Lete indien.
Kwadrans po dziesiątej Leonie wysiadła z dwukółki na Place du Perou. Ubrana była w ulubioną czerwoną sukienkę, z żakietem i kapeluszem od kompletu. Z listą sprawunków w dłoni przeszła Gran'Rue, zaglądając do każdego sklepu po kolei. Pascal szedł za nią krok w krok, taszcząc zakupy z Magasins Bousąuet, od Les Freres Marcel Patisserie et Chocolatene, boulangerie artisanale oraz kupca galanteryjnego, gdzie dziewczyna nabyła trochę włóczki. Po sirop de grenadine zajrzała do kawiarenki przy Maison Gravere; właśnie tam zatrzymali się z Anatolem na kawę przy pierwszej bytności w mieście, więc czuła się swobodnie w znajomym lokalu.
Choć w zasadzie w ogóle czuła się dobrze w miasteczku. Jakby je znała od lat i jakby ono ją znało. Co prawda, czę.ść osób, którym wypadało się ukłonić, odkłoniła się chłodno, zdarzyło się raz czy drugi, że żona odwracała wzrok, a mąż Jedwo uchylał kapelusza, niemniej Leonie nie czuła się w najmniejszym stopniu urażona. Całym sercem wierzyła, że choć jest paryżanką z krwi i kości, w niewielkim miasteczku, zagubionym pośród lasów i jezior w regionie Aude, czuła się znacznie bardziej na miejscu niż w stolicy.
Bogiem a prawdą, sama myśl o brudnych ulicach i sadzach ósmego ar-rondissement, nie mówiąc już o poważnych ograniczeniach wolności osobistej, budziła w niej przerażenie. Gdyby Anatol zdołał przekonać mamę do przyjazdu na Gwiazdkę, Leonie bardzo chętnie zostałaby w Domaine de la Cade aż do Nowego Roku, a może i dłużej.
Z obowiązkami uporała się w ekspresowym tempie. O jedenastej pozostało jej już tylko uwolnić się od Pascala na czas dość długi, by samotnie zajrzeć na poste restante. Poprosiła go, by odniósł paczki do dwukółki, która została pod opieką któregoś z licznych krewnych chłopaka, przy poidle na Place du Perou. Oznajmiła, że sama zamierza odwiedzić pana Baillarda.
Rysy twarzy Pascala stężały.
– Nic mi nie wiadomo, żeby monsieur Baillard wrócił, madomaisela.
Ich spojrzenia się spotkały.
– Ja też tego nie wiem na pewno – przyznała – ale wolę sprawdzić. To
niedaleko. Spotkamy się na rynku.
Akurat gdy wymawiała te słowa, przyszło jej do głowy, jak może zapewnić sobie chwilę spokoju na przeczytanie listu.
– A w zasadzie nie musisz na mnie czekać – dorzuciła szybko. – Ty za
wieziesz zakupy, a ja wrócę na piechotę.
Pascal wyraźnie poczerwieniał.
– Jestem pewien, że senher Anatol by sobie nie życzył, żeby panienka wracała pieszo.
Na pewno wiedział, jaką burę dostała Marieta po tym, kiedy dała się Leonie odprawić w Carcassonne.
– Czy dostałeś polecenie, żeby mnie nie zostawiać samej?
Służący musiał przyznać, iż takiego polecenia nie otrzymał.
– Doskonale. Znam drogę przez las. Jak wiesz, Marieta poprowadziła
nas tamtędy w dniu przyjazdu. Trafię. Dzień jest piękny, pewnie jeden