Trzeba to Leonie wynagrodzić. Jak najszybciej.
Przyśpieszył kroku, ciągle pogrążony w myślach i otulony wspomnieniem upojnej nocy, zapachem gładkiej skóry, jedwabistością włosów. Zmęczony wiecznymi intrygami i tajemnicami. Jak tylko wyjadą z Paryża, wszystko się ułoży. Nie będzie musiał się zasłaniać wizytami w jaskiniach hazardu, palarniach opium albo domach o wątpliwej reputacji.
Wcale mu się nie podobało to, co wypisywały o nim brukowce, ale nie mógł nic poradzić, choć bolało go, że z jego powodu cierpią matka i siostra. Zapewne maczał w tym palce Constant… Pozostawała jedynie nadzieja na odbudowanie szacunku dla rodziny, gdy wreszcie wszystko się skończy.
Skręciwszy za róg, zgiął się pod uderzeniem złośliwego jesiennego wiatru. Podciągnął klapy surduta pod brodę. Przydałby się szalik. Przeciął rue Saint-Marc, ciągle zatopiony w myślach, planując najbliższe tygodnie, zapominając o chwili obecnej.
Z początku nawet nie usłyszał kroków za plecami. Dwóch ludzi. Szli szybko, wyraźnie się zbliżali. Wreszcie dotarło do niego, co się dzieje, uświadomił sobie, że powinien się mieć na baczności. W wieczorowym stroju, samotny, na pustej ulicy nad ranem, stanowił łakomy kąsek. A można się było jeszcze spodziewać, że w kieszeniach ma jakąś wygraną.
Przyśpieszył. Ci za nim – także.
Już nie miał wątpliwości. Z pewnością go sobie upatrzyli. Ruszył prosto do Passage des Panoramas, mając nadzieję, że uda mu się dotrzeć do Boulevard Montmartre, gdzie już otwierano kawiarnie, gdzie na pewno zaczął się poranny ruch, pracowali dostawcy. Tam będzie bezpieczny.
Kilka lamp gazowych oświetlało mu zimnym niebieskim światłem drogę wzdłuż sklepików o wąskich witrynach, gdzie sprzedawano znaczki oraz różne błyskotki, obok antykwariatu oferującego między innymi starą komódkę z obłażącymi złoceniami, kilku innych sklepów z antykami oraz tak zwanymi dziełami sztuki, objets d'art.
Szli za nim.
Poczuł ukłucie strachu. Wsunął rękę do kieszeni, ale nie znalazł nic, co by mu posłużyło do obrony. Przyśpieszył kroku, z trudnością hamując ochotę, by się rzucić biegiem. Nie wolno okazać słabości. Cała nadzieja w dotarciu do ludzi, przy świadkach nie zaatakują.
Z późno. Napastnicy puścili się biegiem. Chwilę później po oknie rytownika Sterna przemknął cień. Anatol obrócił się i tylko dzięki temu uniknął ciosu pięścią w głowę. Dostał w lewe oko, ale najgorszy impet go minął. Napastnik miał na głowie wełnianą czapkę, dół twarzy zasłonił czarną chustą. Zaklął pod nosem. Drugi zbój pojawił się niespodzianie od tyłu i unieruchomił Anatolowi obie ręce. Wtedy ten z przodu uderzył w brzuch. Anatol wypuścił całe powietrze z płuc. Następny cios rozkwasił mu nos i zaraz posypały się następne, wszystkie w głowę, z lewej i z prawej na zmianę, jak na ringu bokserskim. Z rozciętego łuku brwiowego popłynęła krew.
Ledwo udało się Anatolowi opuścić głowę, by chociaż odrobinę złagodzić uderzenia. Kątem oka dostrzegł, że rabuś, który go trzymał, także ma twarz ukrytą za czarną chustą, ale głowę odsłoniętą, więc widać było na niej grube czerwone blizny. Anatol z całej siły kopnął go w goleń i korzystając z sekundy, gdy uścisk zelżał, wywinął się z uchwytu. Chwycił draba za kołnierz i z niemałym trudem pchnął na kanciasty filar.
Rzucił się do przodu, ale nie był dość szybki. Pierwszy złodziej wyrżnął go w skroń. Anatol zdołał jeszcze wyprowadzić cios w bok. lecz nie zrobił napastnikowi wielkiej krzywdy. Osunął się na kolana.
Dostał potężne uderzenie w kark. Upadł do przodu. Kopniak w plecy. Podkutym butem. Nie miał siły się bronić. Podciągnął kolana pod brodę, osłonił głowę rękoma. Posypał}' się następne kopniaki: w żebra, nerki, ramiona. Wtedy po raz pierwszy Anatol uświadomił sobie, że może tego nie przeżyć. Hej!
Na końcu przejścia rozbłysło światło.
– Co się tam dzieje?!
Czas stanął w miejscu. Ucho Anatola połaskotał gorący oddech jednego z bandziorów.
– Une lecon.
Wprawne dłonie przeszukały kieszenie. Ostre szarpnięcie – i zniknął przypięty do kamizelki zegarek po ojcu. Wtedy Anatol wreszcie zdołał krzyknąć.
– Ratunku! Pomocy!
Na pożegnanie dostat jeszcze jednego kopniaka w żebra, potem dwóch bandytów ruszyło biegiem, oddalając się od nocnego strażnika.
– Tutaj! – zawołał Anatol.
Słyszał kroki stróża prawa, potem brzęknięcie metalu o bruk. gdy ten nad nim stanął, opierając latarnię.
– Monsier, qu'est-ce qui s'est passe ici?
Co się stało? Dobre pytanie. Podpierany przez niemłodego strażnika, zdołał usiąść. Napaść. Udało mu się spokojniej wciągnąć powietrze. Otarł czoło z lepkiej krwi.
– Oberwało się panu.
– Nic mi nie będzie. Zaledwie draśnięcie.
– Okradli pana?
Nie odpowiedział od razu. Odetchnął głęboko, wyciągnął rękę do swojego wybawcy, z jego pomocą wolno wstał. Plecy przeszył mu ostry ból. Po dłuższej chwili złapał równowagę, zdołał się wyprostować. Przyjrzał się własnym dłoniom. Kłykcie pościerane, wnętrza czerwone od krwi z rozciętego czoła. Na pewno też miał ranę na nodze, bolało go każde muśnięcie nogawką.
Potrzebował jeszcze minuty, żeby się wziąć w garść, wreszcie wygładził ubranie.
Okradli pana? – powtórzył strażnik.
Poklepał się po kieszeniach i ze zdziwieniem stwierdził, że pieniądze oraz papierośnica nie zmieniły właściciela.
– Zabrali tylko zegarek.
Sam siebie słyszał jak przez mgłę. bo raptownie dotarła do niego prawda, której nie sposób było zaprzeczyć. Nie padł ofiarą zwykłych rabusiów. Rzeczywiście dostał nauczkę. Tak jak powiedział jeden z napastników.
Teraz nie będzie o tym myślał. Wcisnął banknot w pożółkłe od tytoniu palce mężczyzny.
W podziękowaniu za pomoc, przyjacielu. Twarz starego rozjaśniła się w uśmiechu.
Bardzo pan hojny, monsieur.
– Nie ma o czym mówić. W rzeczy samej… nie ma powodu w ogóle komukolwiek wspominać o tym incydencie. – Zamilkł na moment. – Przydałaby się dorożka.
Strażnik dotknął ronda kapelusza.
– Jak pan sobie życzy.
ROZDZIAŁ 8
Leonie zbudziła się nagle, całkowicie zdezorientowana.