Выбрать главу

Ruszyła żwawym krokiem, zaglądając przez żywopłot, odsuwając dzikie róże i omijając kolczaste gęstwiny krzaków jeżyn. Kute żelazo blisko furty było, niestety, w bardzo przyzwoitym stanie, ale jak pamiętała z pierwszego dnia w Domaine de la Cade, dalej widać było oznaki zaniedbania.

Nie minęło pięć minut, a już znalazła dziurę w ogrodzeniu. Zdjęła kapelusz, przykucnęła i prześliznęła się na drugą stronę. Co za ulga! Strząsnęła z żakietu liście i kolce, strzepnęła zaschłe błoto z kraju spódnicy i z nową energią ruszyła przed siebie, zadowolona, że jest już niedaleko celu.

Teren tutaj był bardziej stromy, dach z gałęzi ciemniejszy i gęściejszy niż gdzie indziej. Szybko zdała sobie sprawę, że trafiła do bukowego lasu i jeśli nie zachowa ostrożności, droga może ją poprowadzić obok grobowca.

Hm… A czy była inna trasa?

Co kilka chwil trafiała na skrzyżowanie ścieżek, jeden zagajnik przypominał drugi, więc mogła się kierować tylko słońcem, a ono – w cieniu drzew – także nie było wiarygodnym przewodnikiem. Mimo wszystko uznała, że jeśli będzie cały czas szła w jedną stronę, w końcu trafi na parkowe trawniki, otaczające dom. Miała jedynie nadzieję, że nie przyjdzie jej mijać grobowca.

Przecięła jakiś stok, trzymając się niknącej dróżki, która wyprowadziła ją na polanę. Nagle, między drzewami, dostrzegła zbocze po drugiej stronie Aude. Miejsce szczególne, które wskazał jej Pascal. Uświadomiła sobie, że wszystkie charakterystyczne punkty krajobrazu, obciążone diabelskimi nazwami, były doskonale widoczne z Domaine de la Cade. Fotel Diabła, Diabli Staw, Rogata Góra. Powiodła wzrokiem wzdłuż horyzontu. Aha, jeszcze i to miejsce, gdzie spotykały się dwie rzeki La Blanque i La Salz, zwane le benitier.

Odsunęła od siebie obraz poskręcanego ciała demona, jego złośliwych. wrogich niebieskich oczu. Ruszyła dalej, spiesznie stawiając kroki na nierównym gruncie i powtarzając sobie, że nie ma powodu się przejmować jakąś rzeźbą, a tym bardziej obrazkiem.

Zbocze prowadziło ostro w górę. Po chwili zniknęły opadłe liście i gałązki, ustępując miejsca kamykom. Owszem, w pewnej odległości rosły krzewy i drzewa, lecz ona znalazła się na dziwacznej drodze jak na płachcie brązowego papieru, rzuconego w zielony krajobraz.

Zatrzymała się, rozejrzała uważnie. Wysoko nad jej głową zwieszała się stroma ściana, przegradzająca drogę, a nieco niżej widniała skalna platforma, jakby most spinający obie krawędzie szlaku. Nagle dziewczyna uświadomiła sobie, na co patrzy. Stała w wyschniętym korycie rzeki. Niegdyś płynął tędy potężny strumień wody, spadający wodospadem zebranym z pradawnych celtyckich źródeł. Właśnie on wydrążył to wgłębienie w zboczu wzgórza.

W jej głowie rozbrzmiały słowa pana Baillarda:

„Ukryte tam, gdzie płynie sucha rzeka, w miejscu ostatniego spoczynku starożytnych królów".

Ponownie rozejrzała się dookoła, teraz już spoglądając zupełnie nowym okiem, szukając czegoś, czegokolwiek, co by się wydało inne. niż byc powinno. Przyglądała się ukształtowaniu ziemi, drzewom, poszyciu, az wreszcie zwróciła uwagę na płytkie wgłębienie w ziemi i szary płaski kamień tuż obok, ledwo widoczny pod splątanym płaszczem korzeni dzikiego jałowca.

Podeszła bliżej, kucnęła. Odgarnęła podszycie, zajrzała w zieloną wilgoć pod korzeniami. Dojrzała krąg ułożony z ośmiu kamieni. Wsunęła dłoń między liście i brudząc rękawiczkę na zielono, spróbowała sprawdzić, czy coś pod kamieniami schowano.

Największy z nich dał się szybko obluzować. Przysiadła na piętach i położyła go sobie na kolanach. Smołą albo czarną farbą wymalowano na nim znak: pięcioramienną gwiazdę w kole.

Odłożyła go na bok. Musiała jak najszybciej się przekonać, czy znalazła miejsce ukrycia kart. Jakimś większym badylem rozgarnęła ziemię na boki. I ujrzała fragment grubej tkaniny, ukrytej w zaschłym błocie. Kamienie miały ją przytrzymywać.

Posługując się kijem jak łopatą, kopała dotąd, aż wyciągnęła tkaninę spod ziemi. Zakrywała ona niewielkie wgłębienie. Leonie nabrała nowych sił. Dźgała i szarpała, kopała i orała, odgarniając na boki zaschły muł i robaki, i mnóstwo czarnych żuczków… w końcu trafiła na coś twardego.

Jeszcze trochę i przekonała się, że patrzy na zwykłą drewnianą szkatułkę z metalowymi uchwytami. Owinęła wokół nich zniszczone rękawiczki, złapała za nie, pociągnęła. Ziemia nie chciała oddać skarbu, lecz dziewczyna była uparta i szarpała do skutku. Z miękkim, mokrym plaśnięciem skrzyneczka znalazła się na powierzchni.

Dysząc ciężko, Leonie zaciągnęła ją w suche miejsce i postawiła na znalezionej tkaninie. Rękawiczek już i tak nie dałoby się uratować, więc wytarła nimi skrzynkę do czysta i powoli uniosła wieko. W środku był jeszcze jeden pojemnik, tym razem metalowy. Co tu dużo mówić, po prostu sejf, mniej więcej taki, w jakim mama trzymała swoje najcenniejsze drobiazgi. Leonie wyjęła go ze skrzynki, zamknęła ją i postawiła sejf na wierzchu. Zamknięty był na kłódeczkę, o dziwo, otwartą! Odłożyła ją na bok. popchnęła wieko w górę. Niechętnie, powoli, jednak ustąpiło.

Pod koronami drzew panował półmrok, we wnętrzu kasety również nie było jasno, więc nie od razu zobaczyła, co jest w środku. Gdy wzrok jej przywykł do ciemności, dojrzała jakąś paczuszkę, owiniętą kawałkiem ciemnego materiału. Bez wątpienia rozmiarów talii kart. Otarła brudne ręce o suche halki, a następnie ostrożnie rozsunęła na boki rogi tkaniny.

Przed oczami miała rewers karty do gry, większej niż te, do których przywykła. Ciemnozielony jak soczysty las, ozdobiony zawiłym wzorem srebrnych i złotych filigranowych linii.

Musiała się zebrać na odwagę. Odetchnęła głęboko, policzyła do trzech i odwróciła pierwszą kartę.

Zobaczyła dziwnego mężczyznę o ciemnej karnacji, odzianego w długą czerwoną szatę, zdobioną chwostami. Siedział na tronie na kamiennym belwederze. Widoczne za nim góry wydały się Leonie znajome. Przeczytała napis u dołu: Le Roi des Pentacles.

Przyjrzała się karcie bliżej, uświadomiwszy sobie, że figura króla także budzi w niej jakieś skojarzenia. Tak! To była podobizna duchownego, którego wezwano na pomoc, gdy trzeba było wygnać demona z grobowca. i który błagał jej wuja, by zniszczył talię kart. Berenger Sauniere.

Trzymała w ręku dowód na prawdziwość słów pana Baillarda. które usłyszała nie dalej jak przed pół godziną. Wujek nie posłuchał rady.

– Madomaisela! Madomaisela Leonie! Odwróciła się gwałtownie, kompletnie zaskoczona.

– Madomaisela!

Na szczęście okrzyki dochodziły z pewnej odległości. Wołali Pascal i Marieta. Najwyraźniej długo nie wracała, skoro poszli jej szukać. Prędko zawinęła karty. Bardzo chciała je zabrać ze sobą, ale nie miała ich gdzie schować.

Wobec tego, choć bardzo niechętnie, ukryła je na powrót w metalowej kasecie, tę włożyła do drewnianej skrzynki i całość wsunęła do dziury w ziemi. Wstała i stopami zasypała otwór, najlepiej jak umiała. Na koniec dorzuciła zniszczone rękawiczki i także przysypała je ziemią.