Opanował ją lęk tym większy, że nieokreślony. Chwyciła żakiet, wsunęła stopy w pantofle i już miała biec za nimi. gdy nagle przyszła jej do głowy myśl, która ją zatrzymała.
Anatol często zarzucał jej, że działa bez zastanowienia. Taką już miała naturę, nie lubiła siedzieć z założonymi rękami i czekać na rozwój wypadków, ale tym razem co mogłaby zyskać, działając impulsywnie? Jeżeli szli do lasu w jakimś niewinnym celu, tylko by ich rozzłościła. Zresztą i tak musieli niedługo wrócić, przecież sam jej wyznaczył spotkanie na dwunastą. Zegar na kominku wskazywał dziesiątą. Jeszcze dwie godziny.
Zrzuciła pantofle, siadła na łóżku, rozejrzała się po sypialni. Trzeba by znaleźć sobie jakieś zajęcie, wtedy czas szybciej płynie.
Wzrok dziewczyny padł na przybory do malowania. Wahała się tylko chwilę, zaraz wstała, rozpakowała pędzle i papier. Doskonała okazja, by namalować jeszcze jeden obrazek z planowanego cyklu. Do końca zostały tylko trzy.
Przyniosła wodę, zamoczyła pędzel i rozpoczęła czarny szkic szóstego z ośmiu obrazów, widzianych na ścianie grobowca.
Karta XVI: La Tour.
ROZDZIAŁ 76
W Hotel de la Reine, w prywatnej salce na piętrze, usiadło przed kominkiem dwóch mężczyzn. Dwaj służący, jeden z Paryża, drugi z Carcassonne, stali za nimi, zachowując odpowiedni dystans, świadczący o szacunku. Od czasu do czasu, gdy sądzili, że nikt na nich nie patrzy, zerkali na siebie nieufnie.
– Będzie pana prosił o pomoc? – zapytał Constant.
Charles Denarnaud, z twarzą zaczerwienioną od wyśmienitej brandy. pociągał cygaro, aż kosztowne liście zajęły się ogniem. Był wyraźnie zadowolony. Odchylił się do tyłu i wydmuchnął białe kółko w stronę sufitu.
– Na pewno nie ma pan ochoty…? – spytał.
Victor Constant odmówił krótkim gestem dłoni w rękawiczce. Tego ranka nie czuł się dobrze. Zbliżał się koniec polowania, nerwy miał napięte jak postronki.
– Czy jest pan pewien, że Vernier poprosi pana o pomoc? – powtórzył
pytanie.
Denarnaud usłyszał stalowe nuty w jego głosie. Usiadł prosto.
– Moim zdaniem, tak właśnie będzie – potwierdził. – Ma niewielu znajomych w Rennes-les-Bains, a chyba nikogo, do kogo mógłby się zwrócić z taką sprawą. I czasu mało, nie zdąży rozejrzeć się za kimś innym.
– Dobrze – powiedział Constant.
– Zgaduję, że o asystę medyczną poprosi Gabignauda.
Constant pokiwał głową. Odwrócił się do człowieka stojącego bliżej drzwi.
– Dostarczyłeś listy?
– Tak.
– Nikt z domu cię nie widział?
– Przekazałem pocztę lokajowi, dołożył ją do porannej korespondencji. Constant zastanowił się chwilę.
– Nikt cię nie łączy z opowieściami, które krążą po mieście? Stary wyga pokręcił głową.
Wystarczyło rzucić słówko tu i tam. Już wszyscy opowiadają, że bestia obudzona przez Jules'a Lascombe'a wróciła. Przesądy i złośliwości dokończyły dzieła. No i burze. Więcej dowodów nie trzeba.
– Doskonale. – Constant skinął dłonią. – Wracaj do Domaine de la Cade i obserwuj Verniera. O zmierzchu złożysz mi raport.
– Tak jest.
Mężczyzna zdjął niebieską napoleońską pelerynę z oparcia krzesła i zniknął za drzwiami. Constant wstał.
– Chcę załatwić sprawę szybko i po cichu – oznajmił. – Rozumiemy się?
Denarnaud, zaskoczony niespodziewanym końcem spotkania, także
się podniósł.
– Oczywiście. Trzymam rękę na pulsie.
Constant strzelił palcami. Na ten znak drugi sługa postąpił do przodu i wręczył panu sakiewkę.
Denarnaud na widok czerwonych blizn na głowie mężczyzny aż cofnął się o krok.
– To jest połowa obiecanej sumy – powiedział Constant, podając wspólnikowi pieniądze. – Resztę dostanie pan, gdy zakończymy sprawę zgodnie z moimi oczekiwaniami. Czy to jasne?
Denarnaud skwapliwie chwycił woreczek.
– Potwierdzi pan, że nie mam żadnej innej broni – rzekł Constant lodowatym głosem. – Nie może być wątpliwości.
– Na miejscu pojedynku znajdzie się para pistoletów, każdy z jednym nabojem. Jeśli pan uzna za stosowne mieć przy sobie coś więcej, ja tego nie znajdę. – Denarnaud uśmiechnął się półgębkiem. – Chociaż w głowie mi się nie mieści, żeby pan nie trafił w cel za pierwszym razem.
Constant przyjął tchórzliwe pochlebstwo z pogardą.
– Nigdy nie chybiam.
ROZDZIAŁ 77
– Niech to jasna cholera! – krzyknął Anatol. Z wściekłością kopnął ziemię obcasem.
Pascal podszedł do zaimprowizowanej strzelnicy i ponownie ustawił butelki. Wrócił do Anatola, naładował mu pistolet.
Na sześć strzałów dwa poszły w powietrze, jeden trafił w bukowy pień, a dwa w drewniane ogrodzenie, zrzucając rykoszetem trzy butelki. Tylko jeden nabój dotarł do celu, ale i ten ledwo musnął grube szklane dno.
– Niech pan spróbuje jeszcze raz – powiedział Pascal. – Trzeba spokojnie wymierzyć.
– Nic innego nie robię – burknął Anatol przez zęby.
– Trzeba sobie wyobrazić, jak pocisk wylatuje z lufy. – Pascal odsunął się z linii strzału. Spokojnie. Bez pośpiechu.
Anatol uniósł rękę. Tym razem wyobraził sobie, że zamiast butelki po piwie widzi przed sobą twarz Constanta.
– Powoli – odezwał się Pascal. – Spokojnie. Teraz!
Strzał.
W dziesiątkę. Butelka wybuchła fontanną szkła niczym tani fajerwerk. Huk zabłąkał się między pniami, strasząc ptaki.
Z końca lufy uniosła się cienka smużka dymu. Anatol zdmuchnął ją i zwrócił na Pascala zadowolone spojrzenie.
Bardzo dobrze – pochwalił sługa. – A kiedy… jest spotkanie? Anatolowi zrzedła mina.
Jutro o zmierzchu.
Lokaj przemierzył polanę i na nowo ustawił butelki.