Выбрать главу

– Nie przypuszczam.

– Ćwiczył pan? – zapytał Denarnaud. Anatol pokiwał głową.

– W domu jest para pistoletów.

– Jak panu szło? Celnie pan strzela?

– Przydałoby się więcej czasu.

Powóz skręcił w wyboistą boczną drogę.

Anatol przywołał obraz śpiącej Izoldy z włosami rozrzuconymi na poduszce. Oczyma wyobraźni ujrzał drobną postać o wiotkich białych ramionach. Pomyślał o zielonych oczach siostry, stale zaciekawionych i spragnionych życia. I o twarzy nienarodzonego dziecka. Jak będzie wyglądało?

Dla niego to robię, powiedział sobie.

Tymczasem jednak świat skurczył się do turkoczącego powozu, drewnianej skrzynki na kolanach Denarnauda i przyśpieszonego, nerwowego oddechu Gabignauda.

Powóz przechylił się w lewo. Koła podskakiwały na korzeniach. W pewnej chwili Denarnaud huknął pięścią w deskę i krzyknął do woźnicy, by skręcił w dróżkę po prawej.

Tak się stało. Niedługi czas ciągnęli wąską ścieżką między drzewami, zaraz wyjechali na polanę. Po drugiej stronie stał inny powóz. Anatol rozpoznał na nim herb Victora Constanta, hrabiego de Tourmaline, złoty rysunek na czarnym tle. Serce mu się ścisnęło, choć przecież niczego innego się nie spodziewał. Dwa gniade konie w paradnych uprzężach, ozdobionych piórami, niecierpliwie grzebały kopytami. Tuż obok stała grupka ciemno odzianych mężczyzn.

Pierwszy wysiadł Denarnaud, za nim Gabignaud, następnie Pascal z drewnianą skrzynką. Wreszcie Anatol. Nawet z tej odległości bez trudu rozpoznał Constanta. A także mężczyznę o czaszce poznaczonej szkarłatnymi bliznami. Jednego z tych, którzy w noc rozruchów w operze napadli go w Passage des Panoramas. Obok stał niższy człowiek o pospolitym wyglądzie, niebudzący zaufania żołnierz w archaicznej napoleońskiej pelerynie. On także wydawał się znajomy.

Anatol zacisnął zęby. Choć myślał o Constancie od chwili, gdy się zakochał w Izoldzie, widzieli się tylko raz: przy okazji pierwszej i jedynej sprzeczki. W styczniu. Zaskoczył go własny gniew. Ścisnął pięści. Teraz potrzebował spokoju i zimnej krwi, nie porywczej żądzy zemsty. Nagle jednak las wydał się dla nich dwóch za mały. Gołe pnie dębów zdawały się zaciskać krąg, zamykać przestrzeń nad głowami.

Potknął się o korzeń, o mało nie upadł.

– Spokojnie, Vernier – mruknął Gabignaud.

Anatol wziął się w garść. W milczeniu obserwował, jak Denarnaud podchodzi do Constanta. Za nim podążał Pascal, ze skrzynką na ramieniu, podobną do dziecięcej trumienki.

Sekundanci przywitali się oficjalnie oszczędnym ukłonem i przeszli na środek polany, niedaleko miejsca, gdzie poprzedniego dnia Pascal urządzi! strzelnicę. Odmierzyli krokami stosowną odległość, oznaczyli miejsca dla strzelających. Pascal wbił w mokrą ziemię laskę. Człowiek Constanta zrobił to samo.

Anatol czuł na sobie zimne spojrzenie przeciwnika. Ostre i przeszywające. Mimo dutnej miny hrabia nie wyglądał najlepiej, a właściwie robił wrażenie chorego.

Jak pan się czuje? – spytał Anatola Gabignaud. – Podać może…

Nie. Nic mi nie trzeba. Wrócił Denarnaud.

– Przegraliśmy losowanie pistoletów – oznajmił. Poklepał Anatola po

ramieniu. – W końcu to żadna różnica. Liczy się celność, a nie lufa.

Anatolowi zdawało się, że uczestniczy w jakimś sennym koszmarze. Świat wokół był przygaszony i wytłumiony, to, co się działo, dotyczyło kogoś innego. Wiedział, że powinno go martwić, iż będzie strzelał z broni przeciwnika, ale opanowało go dziwne odrętwienie.

Dwie grupki mężczyzn zbliżyły się do środka polany. Denarnaud zdjął płaszcz z ramion Anatola. Sekundant Constanta odebrał okrycie od swojego pana. Potem Denarnaud obszukał hrabiego, sprawdzając, czy w kieszeniach marynarki albo kamizelki nie ukrył on broni, czy nie osłania ciała czymkolwiek, co by mogło odgrywać rolę tarczy. Po chwili skinął głową.

– Wszystko w porządku.

Anatol podniósł ręce. Człowiek Constanta przeszukał go, znajdując tylko zegarek w kieszonce kamizelki. Odpiął czasomierz.

– O, nowy zegarek… Z monogramem. Ładna robota.

Anatol rozpoznał schrypnięty głos. To ten człowiek ukradł mu zegarek ojca w Paryżu.

Zacisnął pięści. Opanował się resztkami woli.

– Zostaw – warknął.

Zbir spojrzał na swojego pana, po czym wzruszył ramionami i odszedł. Denarnaud ujął Anatola pod łokieć, podprowadził do jednej z lasek.

– To pana miejsce – oznajmił.

Nie mogę chybić.

Podano mu pistolet. Był zimny i ciężki. Broń znacznie lepszej klasy niz ta, która należała do wuja. Długa, wypolerowana lufa, na rękojeści złote inicjały Constanta.

Anatol miał wrażenie, że ogląda scenę z dużej wysokości. Widział człowieka bardzo podobnego do siebie, mężczyznę o takich samych smoliście czarnych włosach, o identycznym wąsie, bladej twarzy i nosie zaczerwienionym od chłodu. Naprzeciw niego stał drugi, taki sam jak ten, który go wytropił, dotarł jego śladem z Paryża aż na południe.

Gdzieś w dali rozległ się głos. Nagle, szybko trzeba było kończyć sprawę.

– Panowie, gotowi?

Anatol kiwnął głową. Constant także. Znowu ten sam głos.

– Ognia!

Nic do niego nie docierało. Obrazy ani dźwięki, zapachy, żadne uczucia. Zdawało mu się, że nie zrobił nic, a przecież mięśnie dłoni zareagowały, posłuszne jakiemuś impulsowi, palec nacisnął na spust. Rozległ się szczęk kurka, iskra zapaliła proch, nad lufą wykwitł obłoczek dymu. Dwa strzały wstrząsnęły ciszą. Z czubków drzew zerwały się wystraszone ptaki.

Anatolowi zabrakło powietrza. Nogi się pod nim ugięły. Osunął się na kolana i podparł dłońmi. Myślał o Izoldzie i o Leonie. Ciepło rozlało mu się po piersiach. Powoli, jak w gorącej kąpieli, ogarniało całe zziębnięte ciało.

– Dostał? – usłyszał głos Gabignauda.

A może mu się tylko zdawało.

Otoczyły go ciemne postaci, nie do rozróżnienia. Gabignaud? Denar-naud? Ot, las czarnych i szaro prążkowanych nogawek, dłonie w futrzanych rękawicach, ciężkie buty. Wtedy coś usłyszał. Straszny krzyk, własne imię, niesione udręką i rozpaczą.

Przewrócił się na bok. Zdawało mu się, że to Izolda go woła.

Niemożliwe.

A jednak.

Inni też usłyszeli jej głos. Odstąpili od niego, rozsunęli się na tyle. że zobaczył ją biegnącą przez polanę. Wynurzyła się spod osłony drzew. Za nią pędziła Leonie.