– Nie! Anatolu! Nie!
Nagle coś innego przykuło jego uwagę. Jakiś ruch na samym skraju pola widzenia. Wzrok mu się mącił. Chciał usiąść, ale ostry ból w boku, jak cios nożem, pozbawił go oddechu. Wyciągnął rękę, lecz niczego nie sięgnął, osunął się na plecy.
Zdarzenia potoczyły się w zwolnionym tempie. Wiedział, co teraz będzie, choć nie umiał tego pojąć. Denarnaud sprawdził, czy dotrzymano warunków pojedynku. Jeden strzał z każdej strony. Jeden jedyny. A przecież na jego oczach Constant rzucił broń użytą w pojedynku, sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął drugi pistolet, tak mały, że rękojeść ginęła w jego dłoni. Przesunął rękę w prawo, pociągnął za spust.
Miał być tylko jeden strzał.
Anatol krzyknął. Na próżno.
Zatrzymała się w pół ruchu, jakby zawisła w powietrzu, po czym siła strzału odrzuciła ją w tył. Oczy, szeroko otwarte ze zdumienia, powlokły się bólem. Upadła.
W piersiach wezbrał mu szloch.
Zapanował chaos, krzyki, pandemonium. A jemu się wydało, że słyszy czyjś śmiech.
Ciemność odbierała mu wzrok, wysysała ze świata kolory.
Ten śmiech był ostatnim dźwiękiem przed kompletną ciszą.
ROZDZIAŁ 82
Powietrze rozdarło przeszywające wycie. Leonie słyszała je doskonale, tylko z początku nie wiedziała, że wydobywa się z jej ust.
Wrosła w ziemię, niezdolna uwierzyć własnym oczom. Jak na scenie zatrzymanej w czasie na płótnie lub na zdjęciu, świat zamarł bez życia, bez ruchu. Pocztówka, zaledwie odbicie rzeczywistości.
Nagle wypadki potoczyły się dalej. Leonie przejrzała ciemność, prawda odcisnęła na jej umyśle krwawe piętno.
Izolda leżała na ziemi, na szarej sukni rosła czerwona plama.
Anatol usiłował się podnieść na ramieniu, twarz miał wykrzywioną bólem, nie dał rady, opadł bezwładnie. Gabignaud klęknął obok.
Leonie spojrzała w twarz mordercy. Człowieka, którego obawiała się Izolda, którego nienawidził Anatol.
– Nie… – szepnęła bezgłośnie.
Opuściła ją cała odwaga.
Obezwładniło ją poczucie winy. Wstyd.
A potem poczuła gniew, potężny niby występująca z brzegów rzeka. Oto stał przed nią, zaledwie o kilka kroków, mężczyzna, któremu gotowa była bez reszty oddać serce i duszę. O którym od czasu Carcassonne marzyła dniem i nocą.
Victor Constant.
Zabójca Anatola. Prześladowca Izoldy.
Czy to ja go tutaj sprowadziłam?
Podniosła wyżej latarnię, w jej świetle dojrzała herb na boku powozu stojącego u skraju polany, choć i tak nie potrzebowała potwierdzenia domysłów.
Wstrząśnięty lekarz poderwał się na nogi, omal nie stracił równowagi. Rzucił spojrzenie na Constanta i jego ludzi, potem przeniósł wzrok na Charles'a Denarnaud, który przecież sprawdzał broń i oświadczył, że warunki pojedynku zostały dotrzymane.
Leonie zalała wściekłość, silniejsza niż strach. Nie bacząc na własne bezpieczeństwo, wypadła spomiędzy drzew na polanę.
Najpierw podbiegła do Izoldy. Rzuciła się przy niej na kolana, uniosła płaszcz. Szara tkanina po lewej stronie sukni przesiąkła szkarłatem, jakby wykwitł na niej zbyt wielki cieplarniany kwiat. Dziewczyna ściągnęła rękawiczkę, podwinęła ciotce rękaw, poszukała pulsu. Był. Słaby, ale wyczuwalny. Jeszcze się w niej tliło życie. Spiesznie zbadała bezwładne ciało. Kula trafiła w ramię. Jeśli Izolda nie straci zbyt wiele krwi, przeżyje.
– Doktorze, vite! – zawołała. – Aidez-la, Pascal. Pomóż.
A Anatol? Nad jego ustami leciutko bielił powietrze delikatny obłok oddechu. Więc i tu była nadzieja. Wstała, ruszyła do brata.
– Będę wdzięczny, jeśli zostanie panna tam, gdzie jest – usłyszała. -
I pan także, Gabignaud.
Stanęła jak wryta. Dopiero teraz do niej dotarło, że Constant nadal trzyma uniesioną broń, że palec ma na spuście. Co więcej, nie był to pistolet przeznaczony do pojedynkowania, lecz rewolwer kieszonkowy marki Le Protector. Taką broń miała Marguerite.
Na pewno nie skończyły mu się naboje.
A ona sobie wyobrażała, że ten człowiek szepcze jej do ucha słodkie słówka! Bez żadnego względu na skromność i reputację zachęcała go do starań!
Ja go tu sprowadziłam, wyrzucała sobie.
Wzięła się jednak w garść, powściągnęła nerwy. Uniosła wyżej brodę i spojrzała mu prosto w oczy.
Monsieur Constant – rzekła. Jego nazwisko na języku miało smak najgorszej trucizny.
Mademoiselle Vernier – powiedział, ciągle mierząc w Gabignauda i Pascala. – Cóż za niespodzianka! Nie przypuszczałem, że brat narazi pannę na takie widoki.
Zerknęła na Anatola. Leżał bez ruchu.
– Jestem tutaj z własnej woli – oznajmiła.
Constant ruchem głowy wydał rozkaz swojemu słudze i plugawemu żołdakowi, w którym Leonie rozpoznała tego, co tak impertynencko przyglądał jej się na średniowiecznym moście w Carcassonne. Straszne, jak przemyślany, jak kompletny był plan Constanta.
We dwóch chwycili Gabignauda, wykręcili mu ręce za plecami. Latarnia spadła na ziemię, szkło pękło i po wilgotnych liściach z sykiem rozlał się ogień. Zanim zrozumiała, co się dzieje, wyższy z mężczyzn wyjął spod płaszcza broń, przyłożył Gabignaudowi lufę do skroni i strzelił. Czaszka rozprysnęła się w kawałki, zbir otarł z twarzy odfamki kości i krew. Lekarz martwy padł na ziemię. Jego ciało drgnęło, znieruchomiało.
Jak niewiele trzeba, żeby zabić człowieka, oddzielić ducha od ciała, przemknęło dziewczynie przez myśl.
Zrobiło jej się niedobrze. Przycisnęła dłonie do ust, ale nie zdołała nad sobą zapanować, zgięła się wpół, zwymiotowała.
Kątem oka dojrzała, jak Pascal nieznacznie robi krok w bok, jeden, potem drugi. Nie wierzyła, że chce uciec. Nigdy nie wątpiła w jego lojalność ani odwagę… lecz z drugiej strony, cóż by zamierzał?
Napotkała jego wzrok. Spojrzeniem wskazał w dół.
Zrozumiała.
Wyprostowała się i odwróciła do Charles'a Denarnaud.
– Monsieur – powiedziała głośno. – Jestem zdziwiona pańskim zachowaniem. Zjednoczył się pan z takim człowiekiem? Poniesie pan srogą karę.