– Proboszcz? Pokręcił głową.
– Monsieur Baillard. I policja.
Zawiadomiła lekarza, że musi wyjść, obiecała Mariecie wrócić jak najszybciej i ruszyła za Pascalem.
Na szczycie schodów przystanęła. Objęła spojrzeniem grupę mężczyzn w czarnych cylindrach i obszernych płaszczach. Dwóch było w mundurach paryskiej gendarmerie, trzeci w podniszczonym uniformie miejscowej policji. Na tle ciemnych ubrań wyróżniał się szczupły mężczyzna w jasnym garniturze.
– Pan Baillard! – krzyknęła, zbiegając ze schodów. Chwyciła go za ręce. – Tak się cieszę, że pana widzę. – Wbiła spojrzenie w jego oczy. – Anatol… – Głos odmówił jej posłuszeństwa.
Baillard pokiwał głową.
– Przyszedłem złożyć panience kondolencje – rzekł, po czym dodał ciszej. – Co z panią Vernier?
– Bardzo źle. Lekarz bardziej troska się o stan jej umysłu niż skutki postrzelenia. Choć trzeba też mieć pewność, że nie doszło do infekcji. Na szczęście kula ledwie drasnęła wewnętrzną stronę ramienia. – Urwała nagle. Dopiero teraz zrozumiała. – Pan wiedział, że się pobrali? szepnęła. Przecież ja nic… Jakim… I już przy kolacji…
Baillard położył palec na wargach.
– To nie jest rozmowa na teraz. I nie w tym towarzystwie. – Uśmiechem dodał jej odwagi. – Zupełnym przypadkiem, madomaisela – powiedział głośniej – ci panowie i ja spotkaliśmy się na podjeździe.
Młodszy z dwóch policjantów zdjął kapelusz, wystąpił do przodu. Miał ciemne kręgi pod oczami, jakby od dłuższego czasu się nie wysypiał.
– Inspektor Thouron – rzekł, wyciągając rękę. – Z paryskiego komisa
riatu w ósmym arrondissement. Proszę przyjąć najszczersze kondolencje.
Niestety, jestem równocześnie posłańcem przynoszącym złe wieści. Co gorsza, wcale nie są nowe. Szukałem państwa od kilku tygodni, by zawiadomić oboje… że…
Leonie wyjęła z kieszeni list.
– Już wiem, panie inspektorze – powiedziała głuchym głosem. – Moja
matka nie żyje. List dotarł wczoraj. Trudno powiedzieć, jak to w ogóle możliwe. A poza tym dziś wieczór Victor… – urwała. Nazwisko nie chciało jej przejść przez gardło.
Thouron przyjrzał jej się uważnie.
– Bardzo trudno było państwa znaleźć.
Leonie wiedziała, że temu człowiekowi, niewątpliwie zmęczonemu i pozornie zaniedbanemu, z pewnością nie brakuje inteligencji i lotności umysłu. Milczała.
– Zastanawiam się – podjął – czy dzisiejsza tragedia ma jakiś związek
z paryskimi wydarzeniami sprzed miesiąca.
Dziewczyna zerknęła na pana Baillarda, potem przeniosła wzrok na starszego mężczyznę, stojącego obok inspektora.
Nie zostaliśmy sobie przedstawieni – zauważyła, odwlekając moment, gdy będzie musiała odpowiedzieć.
Proszę o wybaczenie – znalazł się Thouron. – To jest inspektor Bou-chou z carcassońskiej gendarmerie. Pomógł mi państwa znaleźć.
Leonie przeniosła wzrok z jednego na drugiego.
– Nie bardzo rozumiem. Pan, inspektorze Thouron, wysłał z Paryża
list, a mimo to przyjechał osobiście?
Dwaj mężczyźni popatrzyli po sobie.
– Czy mogę zaproponować – odezwał się Audric Baillard – byśmy kontynuowali tę rozmowę w bardziej odpowiednim miejscu? – Mówił cicho i bez nacisku, ale w jego słowach czuło się tak wielki autorytet, że nie sposób mu się było sprzeciwić.
Dotknął lekko ramienia Leonie. Teraz ona musiała podjąć decyzję.
– W salonie rozpalono na kominku – powiedziała.
Poprowadziła mężczyzn przez hol, pchnęła drzwi pokoju.
Zachwiała się, bo oczyma wyobraźni natychmiast zobaczyła brata. Pamięć podsunęła jej obraz Anatola stojącego przy ogniu, opartego jedną ręką o gzyms kominka, albo przy oknie, z papierosem wetkniętym głęboko między palce, rozmawiającego z doktorem Gabignaud w noc proszonej kolacji. Lub obok karcianego stolika, gdy obserwował, jak Leonie i Izolda grają w vingt-etun. Był na stałe wpisany w matrycę tego wnętrza. Choć przekonała się o tym dopiero teraz.
Monsieur Baillard przejął jej obowiązki, zapraszając policjantów, by usiedli. Ją samą podprowadził do chaise longue. Poddała mu się bez słowa. Stanął tuż obok.
Thouron wyjaśnił przebieg zdarzeń z dwudziestego września, odkrycie ciała i postępy w śledztwie, które zawiodły policję do Carcassonne, a następnie do Rennes-les-Bains.
Leonie słyszała słowa, jakby docierały do niej z bardzo daleka. Jednym uchem wlatywały, drugim wylatywały. I choć inspektor mówił ojej matce, a przecież matkę kochała, strata Anatola otoczyła serce dziewczyny kamiennym murem, tak wysokim, że nie miały do niego dostępu inne emocje. Przyjdzie czas na płacz po matce. I po uprzejmym, miłym doktorze Teraz jednak liczył się tylko Anatol. I obietnica, którą mu złożyła. Że będzie chroniła jego żonę i dziecko.
– A zatem – ciągnął Thouron – dozorca przyznał, że zapłacono mu za przekazywanie korespondencji. Pokojówka od Debussych potwierdziła, iż ona również widziała jakiegoś mężczyznę, kręcącego się po rue de Berlin w dniach poprzedzających… zdarzenie i po nim także. – Przerwał. – W zasadzie – podjął – gdyby nie list, który brat panienki napisał do państwa matki, nie wiem, czy nawet dzisiaj byśmy tutaj dotarli.
Inspektorze – odezwał się Baillard – czy zidentyfikował pan tego człowieka?
Znamy jego wygląd, nie znamy tożsamości. To osoba charakterystyczna. Ma czerwoną twarz i łysą czaszkę, poznaczoną bliznami.
Leonie drgnęła. Trzy pary oczu spojrzały na nią z uwagą.
– Czy panienka zna tego człowieka? – zapytał Thouron.
To on strzelił Gabignaudowi w głowę. Odłamki kości i krew splamiły las. Zaczerpnęła powietrza.
– Jest służącym Victora Constanta – powiedziała. Thouron znów porozumiał się z Bouchou spojrzeniem.
– Hrabia de Tourmaline?
Przepraszam?
– Constant i Tourmaline to ten sam człowiek. Używa jednego lub dru
giego nazwiska, zależnie od towarzystwa i okoliczności.
– Dał mi wizytówkę – powiedziała głucho. – Victor Constant.
Baillard uspokajająco ścisnął ją za ramię.