– Czy hrabia de Tourmaline jest podejrzanym w paryskiej sprawie, in
spektorze? – zapytał.
Policjant zawahał się, po czym najwyraźniej uznawszy, że nie ma powodu zatajać faktów, skinął głową.
– Odkryliśmy, że wyjechał na południe, kilka dni po panu Vernierze.
Dziewczyna nie słuchała. Myślała o tym, jak jej serce drżało, gdy Victor Constant ujął ją za rękę. Jak ukrywała przed Anatolem jego wizytówkę. Jak w wyobraźni pozwalała mu towarzyszyć sobie za dnia. a w snach nocą.
To ona go tu sprowadziła. Przez nią Anatol stracił życie.
– Leonie – odezwał się Baillard miękko. – Czy to przed Constantem uciekała madama Vernier? To z nim senher Anatol pojedynkował się dzisiaj?
– Tak – rzekła z trudem.
Baillard podszedł do okrągłego stolika z alkoholami i nalał szklaneczkę brandy. Wetknął ją dziewczynie w rękę.
– Sądząc z reakcji panów – powiedział – człowiek ten jest panom znany.
– Tak – potwierdził Thouron. – Jego nazwisko kilkakrotnie wypływało w śledztwie, jednak nigdy nie mieliśmy dowodów pozwalających go powiązać ze zbrodnią. Wszystko wskazuje na to, że od dłuższego czasu mścił się na panu Vernierze. Dopiero w ostatnich tygodniach stał się nieostrożny.
– Albo arogancki – wtrącił Bouchou. – W jednym z domów… z klubów dla panów w quartier Barbes w Carcassonne mieliśmy zdarzenie… Jedna z dziewcząt została oszpecona.
– Podejrzewamy, że zachowanie tego człowieka jest, przynajmniej częściowo, wynikiem szybkich postępów jego… choroby, która zaczęła wywierać wpływ na umysł. – Thouron bezdźwięcznie wymówił słowo, którego miała nie słyszeć Leonie. – Syfilis.
Baillard usiadł obok dziewczyny.
– Opowiedz inspektorowi o wszystkim – poprosił, ujmując ją za rękę.
Leonie podniosła szklankę do ust i pociągnęła jeszcze jeden łyk. Alko
hol palił w gardle, lecz jednocześnie zabijał kwaśny smak w ustach.
Jaki jest sens teraz cokolwiek ukrywać?
– Zaczęła mówić. Nie pominęła niczego. Opowiedziała ze wszystkimi szczegółami o tym, co się działo. Od pogrzebu na Montmartrze, poprzez napaść w Passage des Panoramas, cudowny moment, gdy razem z ukochanym Anatolem wysiedli z courrier publique na Place du Perou, aż po krwawe wydarzenia w lesie Domaine de la Cade.
Marzec, wrzesień, październik.
Na piętrze Izolda walczyła z zapaleniem mózgu.
W jej umyśle kłębiły się pomieszane obrazy i myśli. Oczy miała na wpół otwarte. W jednej, najszczęśliwszej pod słońcem chwili, zdało jej się. że leży w objęciach Anatola, że migotliwy blask świecy odbija się w jego piwnych oczach. Wizja szybko zbladła. Skóra na twarzy ukochanego zaczęła się kurczyć, odsłaniając czaszkę, obnażone zęby, puste oczodoły.
I szept, głos, krzyk, pełne wściekłości słowa Constanta.
Rzucała się na poduszce, chcąc uciszyć nienawistne echo, lecz kakofonia brzmiała coraz głośniej. Co jest głosem, co tylko jego śladem?
Śnił jej się syn płaczący za ojcem, którego nie dane mu było poznać, oddzielony od Anatola taflą nieprzejrzystego szkła. Wołała ich obu, ale z jej ust nie dobywał się żaden dźwięk, nikt jej nie słyszał. Wreszcie dosięgła szyby, rozbiła ją na setki tysięcy kawałków, lecz za nią znalazła tylko zimny marmur. Martwe pomniki.
Wspomnienia, sny, przeczucia. Oszalały umysł.
Kilka minut przed północą, przed godziną duchów, zerwał się wiatr. Zagrzechotał okiennicami.
Niespokojna noc. Lepiej nie wychodzić.
CZĘŚĆ X. Jezioro Październik 2007
ROZDZIAŁ 84
Środa, 31 października 2007
Gdy Meredith obudziła się po raz drugi, Hala już nie zobaczyła.
Dotknęła pustego miejsca. Prześcieradło było chłodne, został tylko zapach i wgłębienie na poduszce. Przy zamkniętych okiennicach wnętrze spowijał półmrok, zegarek wskazywał ósmą. Najwidoczniej Hal nie chciał, żeby ktoś go zobaczy! wychodzącego z jej pokoju. Przyłożyła dłoń do policzka, jakby na skórze zostało wspomnienie pożegnalnego pocałunku, którego nie pamiętała.
Czas jakiś leżała wtulona w kołdrę, myśląc o kochanku, o jego cieple, o namiętności, o pożądaniu i o uczuciach, jakie w niej obudził. Potem jej myśli popłynęły ku Leonie, dziewczynie o miedzianych włosach.
„Nie mogę zasnąć".
Słowa ze snu. słyszane, choć niewypowiedziane. Wrażenie żalu, niepokoju. Leonie czegoś od niej chciała.
Meredith wstała. Wciągnęła na stopy grube skarpety. Obok krzesła. gdzie Hal wieczorem zostawił ubranie, znalazła jego sweter. Przytuliła do niego twarz, wdychając znajomy zapach. Włożyła spodnie od dresu – i ten sweter. Za duży, zbyt obszerny, workowaty. Sweter Hala.
Zerknęła na portret w ramce. Brązowawa fotografia żołnierza, prapra-dziadka Verniera, tkwiła w rogu, tak samo jak poprzedniego wieczoru. Wreszcie oderwane fragmenty rzeczywistości zaczynały się układać w sensowną całość.
Najpierw trzeba sprawdzić, czy Anatol Vernier się ożenił. Łatwiej powiedzieć niż zrobić. I dowiedzieć się, co jego oraz Leonie Vernier łączyło z Izoldą Lascombe. Czy zamieszkali w Domaine de la Cade w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym pierwszym roku, wtedy gdy uwieczniono ich na fotografii? Czy też byli jedynie jesiennymi gośćmi? Niestety, zdążyła się już przekonać podczas wczorajszych poszukiwań w Internecie, że zwykli ludzie nie wyskakują z wyszukiwarki jak diabeł z pudełka. Trzeba by szperać na stronach poświęconych genealogii, znać nazwiska i daty. miejsce urodzenia i śmierci.
Włączyła komputer, zalogowała się do sieci. Z żalem stwierdziła brak nowych wiadomości od Mary, choć w zasadzie trudno było się ich spodziewać tak szybko. Wystukała list adresowany na skrzynkę w Chapel Hill. Opowiedziała w nim o swoich osiągnięciach z ostatnich czterech godzin i poprosiła o sprawdzenie jeszcze kilku spraw. Ani słowem nie wspomniała o Halu. Ani o Leonie. Nie widziała najmniejszego powodu, żeby martwić Mary. Podpisała list, obiecała na bieżąco dostarczać nowe informacje i kliknęła „Wyślij".