Poczuła chłód, a na dodatek uświadomiła sobie, że chce jej się pić, Z czajnikiem w ręku poszła do łazienki, a potem, czekając, aż woda się zagotuje, czytała tytuły na grzbietach książek ustawionych na półce nad biurkiem. Zainteresowała ją niewielka książeczka, zatytułowana „Diables et Esprits Malefiąues et Phantómes de la Montagne ". Z zaciekawieniem rozchyliła okładki. Na pierwszej stronie znalazła informację, że jest to nowe wydanie pozycji pióra miejscowego autora, Audrica S. Baillarda, który mieszkał w pirenejskiej wiosce Los Seres i zmarł w roku dwa tysiące piątym. Nie dopatrzyła się daty pierwszego wydania, ale z pewnością trzymała w ręku lokalną klasykę. Sądząc po spisie treści, poświęconą górskim legendom.
Książka została podzielona na rozdziały dotyczące odrębnych regionów: Couiza, Coustaussa, Durban, Esperaza, Fa, Limoux, Rennes-les-Bains, Rennes-le-Chateau, Quillan. W części poświęconej Rennes-les-Bains znajdowała się zrobiona około roku tysiąc dziewięćsetnego czarno-biała fotografia Place des Deux Rennes, który wówczas nosił nazwę Place du Perou. Meredith uśmiechnęła się. Znajoma okolica. Potrafiła dokładnie wskazać miejsce pod gałęziami platanes, gdzie niegdyś stał jej przodek.
Czajnik gwizdnął z cicha i wyłączył się z pyknięciem. Zalała wodą saszetkę czekolady na gorąco, wsypała dwie łyżeczki cukru, zamieszała i z kubkiem w jednej dłoni, a książką w drugiej usiadła w fotelu przy oknie.
Opowieści okazały się dość podobne do siebie. Historie o duchach, diabłach i demonach, liczące setki, a może i tysiące lat, powiązane z konkretnymi miejscami w okolicy: Fotel Diabła, Rogata Góra, Diabli Staw. Znała te nazwy z mapy. Wróciła do informacji na pierwszej stronie. Jednak nie. Naprawdę nie było wzmianki o dacie pierwszego wydania. Najnowsze opowiadanie powstało na początku dwudziestego stulecia, ale skoro autor zmarł przed dwoma laty, na pewno zbierał interesujące go historie później.
Baillard pisał jasno i zwięźle, podawał fakty, oszczędnie dozując ozdobniki. W pewnym momencie odkryła wcale pokaźny fragment, poświęcony Domaine de la Cade. Majątek stał się własnością rodu Lascom-be'ów w czasie wojen religijnych, serii konfliktów pomiędzy katolikami a hugenotami, jakie miały miejsce między rokiem tysiąc pięćset sześćdziesiątym drugim a sześćdziesiątym ósmym. Upadły wtedy dawne rody. w ich miejsce pojawili się parvenus, nagrodzeni za lojalność czy to wobec katolickich Gwizjuszów, czy kalwińskich Burbonów.
Jules Lascombe odziedziczył posiadłość po śmierci swojego ojca, Guy Lascombe'a, w roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym. Następnie, równo dwadzieścia lat później, ożenił się z Izoldą Labourde, a zmarł w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym pierwszym.
Proszę bardzo, kolejny fragment układanki znalazł się na właściwym miejscu.
Przyjrzała się nietkniętej zębem czasu Izoldzie, wdowie po Lascombie. Raptem przyszło jej do głowy, że nie widziała jej imienia na grobowcu rodu Lascombe-Bousquetów w Rennes-les-Bains.
Ciekawe dlaczego.
Jeszcze i to trzeba będzie sprawdzić.
Wróciła do czytania. Baillard przeszedł do legend związanych z Do-maine de la Cade. Przez długie lata słyszało się pogłoski o dzikiej bestii, terroryzującej okolice Rennes-les-Bains, porywającej dzieci i napadającej na chłopów. Zostawiała ona po sobie charakterystyczny znak, trzy równoległe nacięcia, ślad pazurów.
Meredith podniosła wzrok. Pomyślała o ranach na twarzy ojca Hala. I o liniach na obliczu figury ustawionej na wizygockim filarze przy wejściu do kościoła w Rennes-le-Chateau. Od razu przypomniał jej się też nocny koszmar. Gobelin nad schodami. Uczucie, że ktoś… coś ją ściga, chrobotanie pazurów i muśnięcie czarnego futra.
Raz, dwa, trzy, Baba-Jaga paaatrzy!
I znów Rennes-les-Bains. Tym razem nazwiska na tablicy upamiętniającej ofiary pierwszej wojny światowej. A wśród nich – Saint-Loup. Wilk.
Przypadek?
Wyciągnęła ręce nad głową, przeganiając chłód i nocne wspomnienia, po czym wróciła do lektury. Między rokiem tysiąc osiemset siedemdziesiątym a osiemdziesiątym piątym doniesienia o zniknięciach i zgonach były bardzo liczne. Potem nastąpił okres względnego spokoju. Plotki ożyły jesienią tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego pierwszego. Ludzie wierzyli, że bestia, którą nazywali demonem, zamieszkała w wizygockim grobowcu, stojącym na terenie Domaine de la Cade. Przez kolejne sześć lat znów mówiło się o morderstwach i niewyjaśnionych porwaniach. Wszystko skończyło się jak nożem uciął w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym siódmym. Autor sugerował, że zakończenie tego okresu jakoś wiązało się z faktem, że spłonęła część domu, a grobowiec został zniszczony.
Zamknęła książkę, zwinęła się w kłębek. Dopijając czekoladę, starała się uporządkować myśli, zrozumieć, co jej nie daje spokoju. Dziwne, że w książce poświęconej miejscowym wierzeniom nie znalazło się ani jedno słowo o tarocie. Autor musiał słyszeć o talii Bousqueta, która nie dość że przedstawiała miejscowe krajobrazy i została wydrukowana w tej okolicy, to jeszcze powstała w czasie, o którym była mowa w książce.
Pominął ten temat celowo?
Raptem znów poczuła znajomy chłód. Zagęszczenie powietrza. Wrażenie czyjejś obecności. Nie w samym pokoju, ale blisko. Przelotne dotknięcie.
– Leonie?
Podniosła się, sama nie wiedząc dlaczego, stanęła przy oknie. Odsunęła długą metalową zapadkę, pociągnęła do siebie skrzydła okna i pchnęła okiennice. Rześkie powietrze owionęło jej skórę, wycisnęło łzy z oczu. Wierzchołki drzew kołysały się. wzdychając do wtóru wiatrowi, który owiewał wiekowe pnie. Niespokojny świat niósł wspomnienie echa muzyki. Nuty dryfowały z nurtem bryzy. Przypominała się melodia tego miejsca.
Kątem oka Meredith dostrzegła jakieś poruszenie. Przyjrzała się uważniej i zobaczyła zwinną, wdzięczną postać w długim płaszczu, z naciągniętym na głowę kapturem. Postać dopiero co wyłoniła się z cienia budynku. Dziewczynie wydawało się, że wiatr przybiera na sile. pędząc łukowatym przejściem w wysokim żywopłocie, otwierającym się na łąki. Na dalekim jeziorku widać było zmarszczki białych fal.
Ledwo naszkicowany kształt, czyste wrażenie, nieokreślona sylwetka trzymała się cienia, przemykając pod spojrzeniem bladego słońca, wychylającego się raz po raz spoza chmur rozrzuconych po różowym niebie. Zdawała się sunąć nad wilgotną trawą, pokrytą cieniuteńką warstewką rosy. W powietrzu unosił się zapach liści, wilgotnej ziemi, jesiennych ognisk. I kości.
Dziewczyna odprowadziła wzrokiem postać w długim płaszczu aż na brzeg jeziorka. Tam zjawa się zatrzymała na niewielkim cyplu. Wtedy Meredith doznała przedziwnego uczucia: wzrok jej się nagle wyostrzył, jakby patrzyła przez obiektyw aparatu z potężnym zbliżeniem. Wydało jej się, że kaptur odsłonił dziewczęcą twarz. Bladą, idealnie symetryczną, o zielonych oczach, które niegdyś błyszczały jak najczystsze szmaragdy. Kolor bez barwy. Gęste miedziane loki spływały aż do wąskiej talii dziewczyny, ubranej w czerwoną sukienkę. Kształt bez formy. Spojrzała Meredith prosto w oczy, przekazując jej swoje nadzieje, obawy i oczekiwania.