Выбрать главу

Znaczenie miał natomiast fakt, że O'Donnell widziała samochód. Raczej trudno byłoby dowieść, kto jest jego właścicielem, bo w okolicy było dużo pojazdów identycznych z peugeotem Juliana, ale mimo wszystko taki szczegół mógł się okazać języczkiem u wagi. Policja nie traktowała Angielki jako poważnego świadka, jeśli jednak Hal będzie dalej naciskał. wszystko może się zmienić.

Mało prawdopodobne, by O'Donnell powiązała peugeota z Domaine de la Cade, w przeciwnym razie nie przyjechałaby tutaj na rozmowę. Mimo wszystko ryzyko istniało. Wcale niemałe.

Trzeba coś wymyślić. Trzeba coś zrobić. Sytuacja stała się krytyczna, podobnie jak w wypadku niezdrowej ciekawości Seymoura. Julian podniósł wzrok na malowidło nad biurkiem. Stary symbol z tarota, oznaczający nieskończone możliwości. A on czuł się schwytany w pułapkę. Pozbawiony jakiejkolwiek alternatywy.

Na półce pod obrazem znajdowały się przedmioty odkryte podczas wykopalisk na terenie posiadłości. Najwyraźniej zrujnowany grobowiec był rzeczy wiście jedynie tym, na co wyglądał, stertą kamieni i niczym więcej. Natomiast poszukiwania zakrojone na nieco szerszą skalę zaowocowały kilkoma drobiazgami. Był między nimi dość kosztowny, choć uszkodzony zegarek, ozdobiony inicjałami A. V. oraz srebrny wisiorek z dwiema miniaturami w środku. Oba przedmioty wydobyto z grobów nad brzegiem jeziora.

Juliana nie obchodziła teraźniejszość. Nie miał głowy do rozwiązywania problemów. Liczyła się tylko przeszłość. Musiał koniecznie odnaleźć karty.

Podszedł do stojaka na butelki i dla uspokojenia nerwów nalał sobie brandy. Wychylił szklaneczkę jednym haustem, spojrzał na zegarek.

Piętnaście po dziesiątej.

Zdjął marynarkę z haka na drzwiach, wrzucił do ust miętówkę, chwycił kluczyki i wyszedł.

ROZDZIAŁ 87

Hal próbował umówić się przez telefon z odpowiednią osobą z komisariatu w Couizie, by przekazać ustalenia pani O'Donnell, więc Meredith nie chciała mu przeszkadzać. Cmoknęła go w policzek i tyle. Podniósł rękę, bezdźwięcznie powiedział: „do zobaczenia", i skupił się na rozmowie telefonicznej.

Meredith zapytała przemiłą recepcjonistkę, gdzie mogłaby pożyczyć łopatę. Eloise, nie dając po sobie poznać, że ta dziwaczna prośba zrobiła na niej jakiekolwiek wrażenie, podsunęła jej myśl, żeby spytała ogrodnika.

– Dziękuję – rzekła z uśmiechem dziewczyna. Okręciła szyję szalikiem i przeszklonymi drzwiami wyszła na taras.

Poranna mgiełka już wyschła, lecz na trawie wciąż błyszczała srebrna rosa. Cały świat skąpany był w ciepłym złotym blasku, spływającym z nieba naznaczonego zaledwie kilkoma różowymi i białymi obłoczkami.

Mocny zapach ognisk, w których palono liście, zawsze jej się kojarzył z Halloween. Głęboko wciągnęła w płuca woń, która nieodmiennie przenosiła ją w czasy dzieciństwa, gdy razem z Mary z namaszczeniem wycinały w dyniach upiorne twarze, podświetlone od środka. Potem przygotowywały kostium, w którym Meredith, razem z całą grupą dzieci, biegała od domu do domu, wołając: „Frykas albo psikus!". Zwykle była przebrana za ducha, ukryta pod białym prześcieradłem z dwiema dziurami na oczy i przerażającą twarzą, wymalowaną czarnym flamastrem.

Lekkim krokiem zbiegła ze schodów na żwirową ścieżkę.

Ciekawe, co Mary teraz robi.

Głupie pytanie. W Stanach minęła właśnie piąta piętnaście, więc Mary z pewnością śpi. Może warto by później do niej zadzwonić, życzyć szczęśliwego Halloween.

Ogrodnika nie znalazła, lecz natknęła się na jego taczki, w których zostawił różne narzędzia. Po chwili wahania zdecydowała się na mały rydel leżący na stercie liści. Wetknęła go do kieszeni.

Wybierała się nad jezioro. Na cypel.

Miała wrażenie, że idzie krok w krok za postacią, którą widziała z okna.

Widziała czy tylko sobie wyobraziła?

Raz i drugi obejrzała się przez ramię na hotel, nawet przystanęła, ciekawa, które to jej okno i czy rzeczywiście mogła widzieć to. co uznała, że widzi, z takiej odległości.

Ominęła jezioro z lewej strony, w pewnym momencie zeszła ze ścieżki i wspięła się nieco pod górę, po trawiastym zboczu, prosto na cypelek. Dokładnie naprzeciwko hotelu. Czyste szaleństwo, ale była przekonana o swojej racji. Dokładnie w tym miejscu stała tamta dziewczyna.

Leonie.

Wytwór wyobraźni.

Znajdowała się tam kamienna ława w kształcie sierpa księżyca, lśniąca od rosy. Meredith przetarła ją rękawiczkami, usiadła. Jak zawsze, gdy widziała głębszą wodę, jej myśli dryfowały ku Jeanette. Wracała świadomość tragicznej decyzji. Obraz matki, z kieszeniami pełnymi kamieni, wchodzącej do jeziora Michigan. Całkiem jak Virginia Woolf O tym Meredith dowiedziała się w gimnazjum. Jej matka pewnie nigdy.

Teraz jednak ze zdziwieniem stwierdziła, że jest całkiem spokojna. Owszem, jak zwykle przy takich okazjach, myślała o matce, lecz serce jej się nie ściskało z żalu, nie miała poczucia winy ani nie było jej wstyd. W tym niezwykłym miejscu, sprzyjającym refleksji, pogrążyła się w spokojnym zamyśleniu. Niedaleko, na wierzchołkach drzew, krakały wrony, z grubego żywopłotu nieco dalej dobiegały ptasie trele, a ona siedziała, oddzielona od budynku hotelu, choć doskonale go widziała – i napawała się chwilą.

Wreszcie postanowiła ruszyć dalej. Przecież jeszcze dwie godziny wcześniej nie mogła się doczekać, kiedy zacznie szukać ruin grobowca. Teraz znalazła na to czas. Hal będzie miał pełne ręce roboty. Nie wróci wcześniej niż o pierwszej.

Wyjęła telefon, sprawdziła, czy ma zasięg. Jak najbardziej. Mimo to po chwili namysłu wsunęła aparat z powrotem do kieszeni. Jeżeli Hal będzie czegoś od niej potrzebował, zna numer.

Ostrożnie stąpając po śliskiej trawie, wróciła na żwirową ścieżkę. Teraz mogła skręcić w prawo, obejść jezioro dookoła i wrócić do hotelu, albo w lewo, i pójść dosyć zarośniętym szlakiem, prowadzącym do bukowego lasu.

Skręciła w lewo. Nie minęło kilka minut, a znalazła się między drzewami. Kręta dróżka prowadziła ją przez miękkie plamy słońca aż do krzyżówki, gdzie w różne strony wiodło kilka szlaków, wszystkie podobne do siebie. Jedne biegły wyraźnie pod górę, inne zdawały się schodzić ku dolinie. Skoro zamierzała odnaleźć wizygocki grobowiec, a potem szukać ukrytych kart, logicznie rzecz biorąc, powinna stawiać raczej na miejsce zapomniane i odludne. W przeciwnym razie talia zostałaby znaleziona dawno temu.

Ruszyła wobec tego ścieżką wiodącą do wąskiej przecinki. Po paru minutach zbocze dziwacznie się zapadło. Szła teraz po zupełnie innym podłożu. Musiała zwolnić i uważać na każdy krok. bo luźne kamienie uciekały jej spod stóp. A tam, gdzie były przysypane suchymi gałęziami i szyszkami, spadało wszystko razem. Wreszcie stanęła na kamiennej platformie, przywodzącej na myśl most. Spod niego wychodziła brązowa wstęga. przecinająca leśną zieleń.