Выбрать главу

Zrobiło mu się gorąco, więc rozluźnił krawat. Im dłużej myślał o ostatnich wypadkach, tym bardziej się martwił. A przecież chciał tylko znaleźć karty. Nie mógł tolerować niczego, co by mu w tym przeszkadzało, co by go wstrzymywało. Nic mu nie przeszkodzi.

W zasadzie nie zastanawiał się, co jej powie. Wiedział tylko, że nie pozwoli jej jechać z Halem na komisariat.

Skręcił za róg i od razu ją zobaczył. Siedziała po turecku na niskim murku, oddzielającym jej ogród od pustej drogi, ciągnącej się wzdłuż rzeki. Paliła papierosa i gwałtownie machała rękami. Rozmawiała przez telefon.

Co ona tam znowu gada?

Zatrzymał się, raptem dziwnie oszołomiony. Już słyszał jej głos. zgrzytliwy akcent, płaskie samogłoski. Jednostronna konwersacja, stłumiona pulsowaniem krwi w uszach.

Krok bliżej.

O'Donnell wstała, przeszła na taras. Pochyliła się i gwałtownym ruchem zgasiła papierosa w srebrnej popielniczce. Przysiadła na niskiej ławie.

Usłyszał kilka słów.

– Muszę opowiedzieć o samochodzie.

Julian oparł się ręką o ścianę. W ustach miał sucho, do tego cierpki, przykry smak. Musiał się napić. Bezmyślnie potoczył spojrzeniem dookoła. Jego wzrok padł na gruby kij, wystający z żywopłotu. Chwycił, pociągnął.

A tamta ciągle gadała, kłamstwo za kłamstwem.

Lepiej niech się zamknie.

Zamachnął się i przyrżnął jej z całej siły. Trafił w głowę.

Shelagh O'Donnell krzyknęła.

Uderzył drugi raz, żeby przestała wrzeszczeć.

Przewróciła się na bok.

Wreszcie zapadła cisza.

Julian rzucił kostur. Jakiś czas stał bez ruchu, jak obrócony w kamień. Potem dotarło do niego, co zrobił. Przerażony, nie do końca wierząc własnym oczom, kopnął kij pod żywopłot i puścił się biegiem.

CZĘŚĆ XI. Grobowiec Listopad 1891 – październik 1897

ROZDZIAŁ 88

Domaine de la Cade Niedziela, 1 listopada 1891

Anatol został pochowany na terenie majątku. Miejscem jego ostatniego spoczynku stał się cypel na jeziorze, z którego widać było dom i dolinę. Złożono go w zielonym cieniu, niedaleko kamiennej ławy w kształcie półksiężyca, na której często siadywała Izolda.

Skromną uroczystość poprowadził proboszcz Sauniere. Grupka żałobników była niewielka: Leonie, prowadzona przez Audrica Baillarda, maitre Fromilhague i madame Bousąuet.

Izolda pozostała w sypialni, w ogóle nieświadoma, że odbywa się pogrzeb. Zamknięta we własnym cichym świecie, oderwanym od rzeczywistości, nie miała pojęcia o upływie czasu, jakby się dla niej zatrzymał albo zawarł całe życiowe doświadczenie w jednej minucie. Skurczył się do czterech ścian pokoju. Odróżniała światło od ciemności, wiedziała, że czasem pali ją gorączka, a niekiedy ogarnia lodowaty chłód, lecz wciąż pozostawała na granicy dwóch światów, otulona woalem, którego nie potrafiła zerwać.

Ta sama grupa pożegnała doktora Gabignaud na cmentarzu parafialnym w Rennes-les-Bains, choć tym razem towarzystwo było większe, przyszli także ludzie, którzy znali i lubili młodego lekarza. Mowę wygłosił doktor Courrent, chwaląc pracę zmarłego, żarliwość, z jaką ją wykonywał, i poczucie obowiązku.

Tego samego dnia Leonie, otępiała z żalu i przytłoczona odpowiedzialnością, która niespodziewanie spadla na jej młode barki, zamknęła się w Domaine de la Cade. Życie potoczyło się utartą koleją, mijały kolejne dni, podobne do siebie jak dwie krople wody.

Wczesny śnieg spowił bielą las bukowy, trawniki oraz park. Jezioro zamarzło, lodowe zwierciadło odbijało niskie, ciemne chmury.

Nowy medyk, który pojawił się w miejsce Gabignauda, asystent doktora Courrenta, codziennie przyjeżdżał z miasta sprawdzać, czy Izolda powraca do zdrowia.

– Madame Vernier ma dziś bardzo szybki puls – mawiał ciężkim głosem, zdejmując z szyi stetoskop i pakując do czarnej skórzanej torby wszelkie przybory lekarskie. Obawiam się, że proces zdrowienia potrwa długo. Smutek nie pozwala jej walczyć o powrót do świata.

***

W grudniu zima rozpanoszyła się na dobre. Z północy nadciągnęły zawieruchy niosące grad, który ostrymi falami wrzynał się w dach i okna domu.

Dolina Aude skostniała. Ci, którym zabrakło dachu nad głową, jeśli mieli szczęście, znajdowali schronienie u sąsiadów. Bydło głodowało na polach, wołom gniły kopyta oblepione marznącym błotem. Lód ściął nawet rzeki. Drogi były nieprzejezdne. Brakowało jedzenia, dla ludzi i dla zwierząt. Coraz częściej niosło się w powietrzu zawodzenie dzwonów, gdy zakrystian oznajmiał światu, iz po śliskich, zdradzieckich drogach ksiądz niesie Chrystusa do łoża śmierci kolejnego grzesznika. Wydawało się. że wszystko, co żywe, jedno po drugim zwyczajnie przestanie istnieć. Zostanie tylko zimno i ciemność.

W kościele parafialnym w Rennes-les-Bains proboszcz Boudet odprawiał msze za zmarłych, dzwony niosły żałobną nutę. W Coustaussie proboszcz Gelis otworzył drzwi plebanii dla bezdomnych. Sauniere, w Rennes-le-Chateau wygłaszał kazania o złu nawiedzającym okolicę i nakłaniał wiernych, by szukali zbawienia w łonie jedynego prawdziwego Kościoła.

W Domaine de la Cade ludzie, choć wstrząśnięci jesiennymi wydarzeniami i własnym w nich udziałem, dawali sobie radę. Ponieważ Izolda stale była niedysponowana, za panią domu uznali Leonie. Niestety, z dziewczyną też nie działo się najlepiej. Marieta z niepokojem obserwowała, jak smutek odbiera panience apetyt i powleka jej twarzyczkę bladością. Oczy dziewczyny straciły blask. Odwaga jednak została. Leonie stale pamiętała o obietnicy złożonej Anatolowi, o tym, że ma się opiekować Izoldą oraz dzieckiem – i zamierzała dotrzymać słowa.

Victor Constant został oskarżony o zamordowanie Marguerite Vernier w Paryżu, zabójstwo Anatola Verniera w Rennes-les-Bains i próbę zabójstwa Izoldy Vernier, po pierwszym mężu Lascombe. Prowadzono także śledztwo dotyczące ataku na prostytutkę w Carcassonne. Jeśli chodzi o inne sprawy, interesujące policję, przyjęto bez zagłębiania się w szczegóły, iż doktor Gabignaud, Charles Denarnaud oraz trzecia, nieznana osoba, także wspólnik fatalnego przedsięwzięcia, zostali pozbawieni życia na polecenie Victora Constanta, choć nie on pociągnął za cyngiel.