Dotarli na miejsce czternastego lipca w porze lunchu. Zakwaterowali się w pensjonacie w dzielnicy Bastide, tuż przy katedrze Saint-Michel, bardzo daleko od hotelu, w którym przed sześciu laty mieszkali we troje: szczęśliwa Izolda, Anatol i Leonie. Po południu Leonie z bratankiem zwiedzali miasto. Malec chłonął nieznane cuda szeroko otwartymi oczami. Pozwoliła mu zjeść stanowczo zbyt dużo lodów.
Wrócili do pensjonatu około piątej, Izolda leżała na kanapie przy oknie wychodzącym na ogrody przy Boulevard Barbes. Leonie z przykrością zrozumiała, że ciotka nie wybiera się z nimi, by podziwiać sztuczne ognie.
Nic nie powiedziała, mając nadzieję, że się myli, lecz kiedy nadszedł czas wyjścia na wieczorny spectacle, rzeczywiście usłyszała od Izoldy, iż nie czuje się na siłach wejść w tłum. Louis-Anatole nie był rozczarowany, ponieważ tak naprawdę wcale się nie spodziewał towarzystwa mamy. Tymczasem Leonie pozwoliła sobie na niezwykły u niej odruch irytacji, że nawet przy takiej specjalnej okazji Izolda nie zdobędzie się na poświęcenie dla swojego syna.
Zostawiając Marietę do opieki nad panią, Leonie i Louis-Anatole wyszli z Pascalem. Spectacle został zaplanowany i opłacony przez miejscowego przedsiębiorcę, pana Sabatiera, twórcę aperitifu L'Or-Kina oraz likieru Micheline, znanego jako La Reine des Liqueurs, który rzeczywiście królował wśród likierów południa Francji. Pokaz miał być eksperymentem; jeśli odniesie sukces, w następnym roku spodziewano się większego i bardziej spektakularnego. Sabatier był wszechobecny. Spoglądał z ulotek reklamowych, które Louis-Anatole ściskał w rączkach, z pamiątek i upominków, z plakatów rozklejonych na ścianach budynków.
Wraz z nadejściem zmroku na prawym brzegu Aude. w quartier Tri-valle, na odbudowanych murach obronnych la Cite, zaczął rosnąć tłum. Dzieci i służba, sprzedawczynie i pucybuci obstąpili kościół Saint-Gimer, gdzie swego czasu Leonie schroniła się przed burzą i gdzie poznała Victo-ra Constanta. Nie chciała o tym myśleć.
Na lewym brzegu rzeki ludzie zbierali się przed Hópital des Malades. W krótkim czasie nie było gdzie szpilki wcisnąć. Dzieci wspinały się na mur obok kaplicy Saint-Vincent-de-Paul. W dzielnicy Bastide ludzie gromadzili się przy Porte des Jacobins i wzdłuż nadbrzeża. Nikt nie wiedział, czego dokładnie się spodziewać.
– No, w górę, pichon – powiedział Pascal, sadzając sobie chłopca na ra
mionach.
We trójkę, z Leonie, zajęli miejsca na Pont Vieux, wciśnięci w jedną z kanciastych becs – nisz w kamiennym obrzeżu mostu. Leonie szepnęła w ucho bratanka, jakby powierzała mu wielką tajemnicę, że ponoć biskup Carcassonne ma wyjść ze swojego pałacu, by być świadkiem hucznej republikańskiej uroczystości.
Powoli zapadły ciemności. Zrobiło się późno. Z pobliskich restauracji wysypali się goście, którzy skończyli kolację, tłum na moście zgęstniał. Leonie z niepokojem spoglądała na bratanka, niepewna, czy nie powinien raczej położyć się spać oraz czy go nie przestraszy hałas i zapach prochu strzelniczego. Tymczasem na twarzy chłopca malował się wyraz skupienia i oczekiwania, podobny do tego, jaki widywała u Achille'a, gdy siadał przy fortepianie, by komponować.
Uśmiechnęła się do wspomnień, nareszcie zdolna czerpać z nich przyjemność bez obezwładniającego poczucia straty.
Embrassement de la Cite, pokaz, na który wszyscy czekali, rozpoczął się bez ostrzeżenia. Średniowieczne mury zalała rzeka czerwonych i pomarańczowych płomieni, iskier i dymów we wszystkich kolorach tęczy. Kolejne rakiety, jedna za drugą, strzelały w nocne niebo i wysoko nad głowami gapiów eksplodowały feerią barw.
Po zboczu wzgórza spełzła chmura cierpkiego zapachu prochu, szczypiąc w nosy i drażniąc oczy, lecz wspaniałość imprezy wynagrodziła zgromadzonym wszelkie niedogodności. Niebo czerwieniało, powlekało się zielenią lub rozbłyskiwało bielą, czerwone fajerwerki ustępowały miejsca złotym, cytadela zatonęła w jaskrawym świetle.
Leonie poczuła na ramieniu zaciśniętą rączkę bratanka. Przykryła ją dłonią. Może to nowy początek? Może wreszcie smutek, który przez długi czas rządził jej życiem, wreszcie ustąpi i pozwoli spojrzeć w przyszłość z nadzieją.
– A l'avenir – szepnęła, powtarzając toast, jaki Anatol wzniósł przy śniadaniu w Paryżu tego dnia, gdy zapadła decyzja o wyjeździe do Domaine de la Cade.
– A l'avenir, ciociu – powtórzył Louis-Anatole. – Jeśli będę grzeczny -zapytał – przyjedziemy za rok?
Pokaz się skończył, ludzie wracali do domów. Pascal niósł rozespanego chłopca. W pensjonacie Leonie ułożyła bratanka do snu. Przyrzekła mu, że jeszcze niejeden raz zabierze go na podobną imprezę, ucałowała chłopca na dobranoc i wyszła, zostawiając – jak zawsze – zapaloną świecę, która broniła dostępu duchom, diabłom i nocnym potworom. Dziewczyna ledwo trzymała się na nogach, cały dzień myślała o bracie, stale przygnieciona ciężarem winy z powodu roli, jaką odegrała, doprowadzając do niego Victora Constanta. Teraz emocje opadły, przyszło zmęczenie.
Chciała spokojnie spać. Zmieszała środek nasenny z ciepłą brandy, starannie rozpuściła biały proszek w alkoholu. Wypiła powoli, wsunęła się pod kołdrę i natychmiast zapadła w głęboki sen bez marzeń.
Gdy światło poranka oddawało przedmiotom kształty, nad rzeką Aude wisiała lekka mgiełka.
Nadbrzeże, bruki i chodniki zaścielały śmiecie. Mnóstwo papierów, broszur i ulotek, tu złamany czubek laski, tam kilka zdeptanych przez tłum stron z nutami, gdzie indziej zgubiona czapka. I wszędzie ulotki pana Sabatiera.
Rzeka płynęła dostojnie, spokojna jak lustro ledwo trącone ruchem. Stary przewoźnik, Baptistin Cros, znany wszystkim w Carcassonne jako Tistou, prowadził swoją ciężką barkę w stronę grobli Paicherou. Tutaj, w górze rzeki, niewiele było śladów po fete nationale. Żadnych skrzynek ani ulotek, papierów czy zapachu prochu. Mężczyzna utkwił spojrzenie w fioletowym świetle, lśniącym nad Montagne Noire. Czarne niebo z wolna jaśniało, przechodząc w błękit, a potem biel poranka.
Długi drąg o coś zawadził. Tistou spojrzał badawczo.
Ludzkie ciało.
Powoli obrócił barkę i zatrzymał. Woda zachlupotała tuż przy burcie. ale się nie przelała do środka. Liny łączące oba brzegi rzeki zawodziły cicho, choć próżno by szukać wiatru.
Zakotwiczył barkę, wbijając drąg w muliste dno, ukląkł i przyjrzał się bliżej znalezisku. Pod zieloną powierzchnią wypatrzył kobiece kształty. Postać unosiła się z leniwym nurtem, obrócona twarzą do dołu. I bardzo dobrze. Trudno zapomnieć szklane spojrzenie topielca, sine wargi i zażól-coną skórę.
Utonęła niedawno, pomyślał Tistou. Jeszcze nie obrzękła.