Выбрать главу

Kobieta roztaczała wokół siebie zadziwiającą aurę spokoju. Blond włosy kołysały się jak wodorosty. Przewoźnik dłuższy czas przypatrywał się jej jak zahipnotyzowany. Plecy miała zgięte, niby w lekkim ukłonie, kończyny skierowane w dół, jakby ją ktoś za nie przycumował do dna rzeki.

Następna samobójczyni, pomyślał.

Zaparł się kolanami o burtę, chwycił w garść fałdę szarej sukni z doskonałej tkaniny. Pociągnął. Barka zakołysała się niebezpiecznie, ale na Tistou nie wywarło to większego wrażenia. Żadna to dla niego pierwszyzna, wiedział, na ile może sobie pozwolić, by nie doszło do przewrotki. Zaczerpnął głęboko powietrza i pociągnął znów, trzymając za kołnierz.

– Un, deux, trois, allez! – zakomenderował głośno. Wciągnął ciało przez burtę i upuścił je na wilgotne dno barki, jak rybę schwytaną w sieć.

Otarł czoło chusteczką, poprawił czapkę. Odruchowo uczynił znak krzyża. Był to gest instynktowny, a nie wypływający z wiary.

Obrócił topielicę na plecy. Nie pierwszej młodości, jednak ciągle piękna. Szare oczy, szeroko otwarte, nieruchomo patrzyły w przestrzeń. Włosy miała w nieładzie, ale to z pewnością była dama. Białe, miękkie dłonie świadczyły, że nie wykonywała żadnej fizycznej pracy.

Tistou był synem właściciela sklepu tekstylnego i szwaczki. Potrafił rozpoznać doskonałą egipską bawełnę. Poszukał metki krawca przy kołnierzu. Paryski. Kobieta miała na szyi łańcuszek z wisiorkiem, prawdziwe srebro, nie plater. Owalny medalion krył we wnętrzu dwie miniatury. Na jednej widniała jego właścicielka, na drugiej młody człowiek o czarnych włosach. Tistou zostawił biżuterię na szyi zmarłej. Był uczciwym człowiekiem, nie jak te hieny cmentarne, pracujące na groblach w centrum miasta. Oni okradliby trupa przed oddaniem go władzom. On chciał tylko wiedzieć, kogo wyciągnął z wody.

***

Zidentyfikowano Izoldę bez trudu. Leonie doniosła o jej zaginięciu z samego rana, gdy tylko Marieta, zbudziwszy się, stwierdziła, że jej pani zniknęła.

Musieli zostać w mieście dwa dni, póki nie dopełnili wszelkich formalności i nie podpisali wszystkich niezbędnych dokumentów. Co do przyczyny zgonu nie było najmniejszych wątpliwości. Samobójstwo w chwili niepoczytalności.

Leonie przywiozła Izoldę z powrotem do Domaine de la Cade w pochmurny lipcowy dzień, pogrążony w ciszy. Wiedziała, że Kościół nie zezwoli na pochowanie w poświęconej ziemi osoby, która dopuściła się grzechu śmiertelnego. Zresztą i tak nie mogła znieść myśli, iż miałaby ją pochować w rodzinnym grobowcu Lascombe'ów.

O ostatnią posługę poprosiła proboszcza Gelisa z Coustaussy, niewielkiej miejscowości ze zrujnowanym zamkiem, leżącej pomiędzy Couizą a Rennes-les-Bains. Odprawił skromną uroczystość na terenie Domaine de la Cade. Normalnie zwróciłaby się do Sauniere'a, lecz w tych okolicznościach, ponieważ nadal znajdował się pod obstrzałem krytyki, nie chciała go naznaczać kolejnym skandalem.

Dwudziestego lipca tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego siódmego roku, o zmierzchu, pochowano Izoldę obok Anatola. Zmieniono skromny kamień nagrobny, na nowym obok dat znajdowały się dwa imiona.

Słuchając cichej modlitwy i ściskając rączkę bratanka, Leonie myślała o tym, jak przed sześciu laty stała nad grobem Izoldy w Paryżu. A przedtem, w salonie mieszkania przy rue de Berlin, przed zamkniętą trumną. Ten pojedynczy palmowy liść w szklanej misie na komodzie. Przykry zapach obrzędu i śmierci, którym przesiąknął każdy zakątek domu, kadzidła i świece, maskujące mdlącą woń ciała. Tyle że wtedy trumna była pusta. A piętro niżej Achille bez końca walił w klawisze, natrętne dźwięki wciskały się przez podłogę, aż dziewczyna myślała, że od nich oszaleje.

Teraz, słuchając głuchego stukania ziemi o pokrywę trumny, znajdowała pocieszenie jedynie w świadomości, że Anatol nie doczekał tej chwili.

Louis-Anatole objął ją w talii szczupłym ramieniem.

– Nie martw się, ciociu. Będę się o ciebie troszczył.

ROZDZIAŁ 91

W pewnym hotelu po hiszpańskiej stronie Pirenejów, w saloniku na parterze, powietrze zgęstniało od kwaśnego dymu tureckich papierosów. I nic dziwnego, skoro mężczyzna, który zajął apartament przed kilkoma tygodniami, palił właściwie bez przerwy.

Nastał sierpień, słoneczne dni ogrzewały świat, a mimo to hotelowy gość ubrał się jak w trzaskający mróz. Miał na sobie gruby szary płaszcz, dłonie ukrył w miękkich rękawiczkach z cielęcej skórki. Był to człowiek wychudzony, co chwila potrząsał głową, jakby niezadowolony z odpowiedzi na pytania, których nigdy nie zadał. Drżącą ręką podniósł do ust szklankę z piwem. Ostrożnie pociągnął łyk. Nie mógł swobodnie rozchylić warg, bo doskwierały mu paskudne krosty w kącikach ust. Mimo wszystko jednak oczy tego człowieka błyszczały żądzą władzy, spojrzenie wbijało się w dusze obecnych jak sztylet.

Podniósł naczynie rozkazującym gestem.

Służący pośpiesznie nalał kolejną porcję trunku. Na chwilę utworzyli scenę żywcem wyjętą z groteskowego malowidła: inwalida przypominający kościotrupa i starzejący się sługa o czaszce poznaczonej szkarłatnymi śladami paznokci.

– Jakie wieści?

– Mówią, że utonęła. Że się utopiła.

– A druga?

– Opiekuje się dzieckiem.

Constant milczał. Lata na wygnaniu i nieubłagany postęp choroby zrobiły swoje. Był słaby. Ciało go zawodziło. Chodził z najwyższym trudem. Tymczasem umysł sprawował się lepiej niż niegdyś.

Przed sześciu laty Constant musiał działać szybciej, niż planował. Został pozbawiony rozkoszy radowania się zemstą. Miał zamiar sprowadzić siostrę znienawidzonego wroga na złą drogę, wyłącznie po to, by go torturować świadomością, jak łatwe i jak mało znaczące okazałoby się to działanie. Szybka śmierć Verniera do tej pory budziła w nim gorycz i rozczarowanie. Teraz, na dodatek, Izolda również wymknęła mu się z rąk.

Po ucieczce do Hiszpanii prawie rok nie miał wiadomości na temat finału wydarzeń z jesieni tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego pierwszego, a kiedy wreszcie do niego dotarły, okazało się, że lafirynda nie tylko przeżyła postrzał, ale nawet zdążyła wydać na świat syna. Znów mu umknęła. Tego nie mógł sobie darować.

Ze wszystkich sił pragnął dokonać zemsty, i tylko to pragnienie kazało mu cierpliwie czekać przez sześć długich lat. Dążenie do celu omal go nie zrujnowało. Trzeba było całego sprytu prawników pozostających na jego usługach, by chronić dobytek we Francji i utrzymać w tajemnicy miejsce pobytu.

Musiał być ostrożny. Ukrywać się za granicą, póki władze nie przestały się nim interesować. Wreszcie, minionej zimy, inspektor Thouron awansował i został wyznaczony do prowadzenia sprawy Dreyfusa, która tak mocno zaangażowała stołeczną policję. A co istotniejsze, inspektor Bou-chou z carcassońskiej gendarmerie wreszcie przeszedł na emeryturę. Przed miesiącem.