– W takim razie – uśmiechnęła się Leonie – czy potrafisz mi powie
dzieć, kto ci go dał?
Zapadła cisza.
Wreszcie zniecierpliwiona Marieta szturchnęła posłańca.
– Pani zadała ci pytanie.
Krok za krokiem, słowo za słowem, mimo interwencji pokojówki o ciętym języku, która starając się pomóc, raczej przeszkadzała, Leonie zdołała się zorientować w sytuacji. Chłopiec miał na imię Alfred. Przebywał u babci w Coustaussie. Bawił się w ruinach chateau-fort, gdy z frontowych drzwi plebanii wyszedł jakiś mężczyzna i zaproponował mu sou za dostarczenie pilnego listu do Domaine de la Cade.
– Proboszcz ma kuzyna, który o niego dba – podrzuciła Marieta. -
Gotuje mu i pierze.
– Czy to był ten mężczyzna? – spytała Leonie chłopaka.
Alfred tylko wzruszył ramionami.
Przekonawszy się, że nic więcej od niego nie usłyszy, Leonie odprawiła posłańca.
– Pojedzie tam pani? – spytała Marieta.
Dziewczyna rozważyła sytuację. Miała jeszcze sporo zajęć przed opuszczeniem Domaine de la Cade. Z drugiej strony, trudno przypuszczać, by proboszcz Gelis wysłał taką prośbę bez ważnego powodu. Sytuacja była wyjątkowa.
– Pojadę – zdecydowała. – Poproś Pascala, żeby zaraz podprowadził
bryczkę.
Ruszyli w drogę prawie wpół do czwartej.
Powietrze było ciężkie od jesiennych dymów. Mijali kolejne farmy z drzwiami ozdobionymi gałązkami bukszpanu i rozmarynu. Na skrzyżowaniach widzieli kapliczki udekorowane z okazji Wszystkich Świętych. Na kawałkach tkanin, na strzępkach papieru składano tam prośby i dawne modlitwy.
Leonie wiedziała, że wkrótce na cmentarzu w Rennes-les-Bains i w Rennes-le-Chateau, a w zasadzie w każdej parafii w okolicy, pojawią się wdowy skryte za czarną krepą i ciemnymi welonami. Uklękną na wilgotnej ziemi przed grobami i będą się modliły o wyzwolenie dla tych. których kiedyś ukochały. W tym roku będzie ich więcej niż zwykle, a wszystko z powodu przekleństwa, jakie dotknęło okolicę.
Pascal poganiał konie, aż im parowały spocone grzbiety, chrapy ciężko wciągały chłodne powietrze. Mimo to, zanim pokonali odległość między Rennes-les-Bains a Coustaussą, zaczął już nadciągać zmrok. Dopiero wtedy skręcili w stromą dróżkę, prowadzącą z głównej drogi do wioski.
Dzwony w dolinie obwieściły godzinę czwartą. Leonie zostawiła Pascala przy bryczce, a sama ruszyła do plebanii. Coustaussa była maleńka, składała się zaledwie z garstki domów. Nie było tu ani boulangerie, ani kawiarni.
Plebania stała przytulona do kościółka, dziwnie opustoszała. Wszystkie okna powlekała ciemność.
Z rosnącym niepokojem Leonie zapukała do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Zastukała ponownie. Tym razem mocniej.
– Halo! Jest tam ktoś?
Po namyśle postanowiła zajrzeć do kościoła. Ruszyła wzdłuż ciemniejącej ściany kamiennego budynku. Wszystkie drzwi od frontu okazały się zamknięte. Tylko w jednym miejscu na żelaznym haku wisiała oblepiona sadzą lampa oliwna.
Coraz bardziej zniecierpliwiona dziewczyna podeszła do budynku po przeciwnej stronie uliczki i zapukała. Przez pewien czas dobiegały ją tylko szmery i szurania, wreszcie jakaś starsza kobieta odsunęła metalową kratę, zamontowaną w drzwiach.
– Kto tam? – odezwał się skrzekliwy głos.
– Dobry wieczór – powiedziała Leonie. – Jestem umówiona z proboszczem Gelisem, ale nikt nie otwiera.
Kobieta o podpuchniętych oczach przyjrzała się dziewczynie podejrzliwie. Nie powiedziała nic. Leonie wyciągnęła z kieszeni jednego sou, moneta natychmiast zniknęła w szorstkiej dłoni.
– Ritou nie ma.
– Rilou!
– Księdza. Pojechał do Couizy.
Leonie patrzyła na starą, nic nie rozumiejąc.
– Niemożliwe. Dostałam od niego list, nie dalej jak godzinę temu. Prosi w nim, żebym przyjechała.
– Widziałam, jak wychodził – oznajmiła kobieta z widoczną satysfakcją. – Poprzedni gość też już go nie zastał.
Leonie przytrzymała kratę. Wąziutka strużka światła wylewała się na ulicę.
– Co to za gość? – spytała. Mężczyzna?
Odpowiedziała jej cisza.
Wyłowiła z kieszeni drugą monetę.
– Francuz – odparła stara, wypluwając słowo niczym najgorszą obrazę.
– Kiedy?
– Przed zmierzchem. Jeszcze za dnia. Dziewczyna cofnęła dłoń, krata natychmiast opadła na miejsce. Leonie odwróciła się, otuliła szczelnie płaszczem. Noc była zimna. Należało się domyślać, że w czasie gdy posłaniec biegł do niej z listem, z Coustaussy do Domaine de la Cade, proboszcz Gelis musiał wyjść. Widocznie okazało się, że nie może dłużej czekać. Pewnie wezwały go jakieś pilniejsze sprawy.
Najwyższa pora wracać do domu. Dosyć czasu straciła na tę bezsensowną podróż.
Wyjęła z kieszeni płaszcza kartkę i ołówek, skreśliła kilka słów, wyrażając zawód, że nie zastała duchownego. Wsunęła notkę przez szczelinę na listy w ścianie plebanii i pośpieszyła tam, gdzie czekał Pascal.
Wracając, jechali jeszcze szybciej niż w przeciwną stronę, a mimo to każda minuta ciągnęła się jak wieczność. Wreszcie ujrzeli światła Domaine de la Cade. Gdy zwolnili na śliskim od szronu zakręcie, miała ochotę wyskoczyć z bryczki i biec do domu, byle szybciej.
W końcu zatrzymali się przed drzwiami. Pobiegła do wejścia, gnana bezimiennym strachem, że pod jej nieobecność stało się coś złego. Pchnęła drzwi, wpadła do środka.
Louis-Anatole ruszył do niej biegiem, krzycząc:
– Przyjechał!
Serce zamarło jej w piersi.
Boże, błagam, tylko nie to. Chroń mnie przed Victorem Constantem.
Za jej plecami drzwi zamknęły się z trzaskiem.
ROZDZIAŁ 93
– Bonjorn, madomaisela – doszedł ją głos z cienia.
Chyba ją słuch mylił.
Przybyły ruszył przez oświetlony hol.
– Zbyt długo mnie nie było.