Выбрать главу

Poszedłem tam, gdyż podobnie jak pani uważam, iż karty nie powinny wpaść w ręce człowieka takiego jak Victor Constant. A także… – przerwał. A także dlatego – podjął – że mogą się okazać potrzebne.

Ostrzegał mnie pan przecież przed wykorzystywaniem ich mocy -zdziwiła się.

Chyba że nie ma innego wyjścia – rzekł cicho. Obawiam się, iż właśnie wybiła ta godzina.

Leonie serce zamarto w piersiach.

– Zbierajmy się – powiedziała. Nagle zaciążył jej zimowy płaszcz i cie

płe halki. Grube pończochy drapały skórę. Grzebień z macicy perłowej,

prezent od Izoldy, zdawał się wbijać jej w głowę ostre zęby. – Jedźmy jak

najszybciej.

Nagle odżyło w niej wspomnienie pierwszych tygodni w Domaine de la Cade, czasu niezmąconego szczęścia we trójkę z Izoldą i Anatolem. Wtedy, jesienią tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego pierwszego, przyzwyczajona do świateł Paryża, najbardziej bała się ciemności.

Il etait une fois. Dawno, dawno temu.

Była wtedy inną osobą, młodą dziewczyną, nietkniętą mrokiem smutku. Łzy przesłoniły jej wzrok, więc zamknęła oczy.

Ktoś biegł przez hol. Wspomnienia prysły. Leonie zerwała się na nogi i obróciła do wejścia. W tej samej chwili drzwi stanęły otworem i do salonu wpadł Pascal.

– Madama Leonie, senher Baillard! Atakują nas! Już minęli bramę.

Leonie podbiegła do okna. W oddali widziała nierówną linię płonących pochodni, złote i pomarańczowe plamy, odcinające się od czarnego nieba.

Gdzieś z bliska dobiegł odgłos tłuczonego szkła.

ROZDZIAŁ 94

Louis-Anatole wyrwał się pokojówce, wpadł do salonu i schronił w objęciach cioci. Był blady, dolna warga mu drżała, lecz jednocześnie starał się zachować twarz.

– Kto to? – spytał cichutko. Leonie przytuliła go mocno.

– Źli ludzie, pichon.

Odwróciła się do okna, przesłoniła oczy dłonią. Grupa ludzi, ciągle jeszcze daleka, zbliżała się nieubłaganie. Każdy z napastników trzymał w jednym ręku pochodnię, w drugim jakąś broń. Wyglądali niczym armia szykująca się do bitwy. Leonie przyjęła, że czekają tylko na znak Constanta.

– Jest ich tak wielu – szepnęła. – Jakim cudem zdołał obrócić przeciwko nam cale miasto?

– Wykorzystał ludzką skłonność do przesądów – odparł Baillard. -Wszyscy mieszkańcy okolicy, obojętne, republikanie czy rojaliści, słyszeli historie o demonie nawiedzającym dolinę.

– Asmodeusz.

– Ma różne imiona w różnych czasach, lecz zawsze taką samą twarz. Ludzie o dobrych sercach za dnia nie wierzą w bajdy, lecz po zapadnięciu nocy struchlała dusza szepcze im straszne historie. Opowiada o nieboskich istotach, rozszarpujących swoje ofiary bez miłosierdzia, o demonach, którym nie sposób odebrać życia, o mrocznych miejscach, zapomnianych przez Boga i ludzi, gdzie zostały tylko ohydne pająki, snujące zdradliwą sieć.

Leonie wiedziała, że przyjaciel ma rację. Przypomniała jej się noc zamieszek w Palais Garnier w Paryżu. A potem, zaledwie przed tygodniem, dostrzeżona na twarzach znajomych z Rennes-les-Bains nienawiść. Tłum rządził się własnymi prawami.

– Madama? – odezwał się Pascal nagląco.

Płomienie lizały czarną noc odbijały się od wilgotnych liści kasztanowców rosnących wzdłuż podjazdu. Zaciągnęła zasłonę i odstąpiła od okna.

– Wpędził do grobu Izoldę i mojego brata, ale jeszcze mu mało – mruknęła. Zerknęła na wtulonego w jej suknie bratanka. Oby nie usłyszał.

– Powiedzmy im, żeby sobie poszli – zaproponował Louis-Anatole. -Niech nas zostawią w spokoju.

– Czas na rozmowy już minął, przyjacielu – rzekł Baillard. – Przychodzi taka chwila, gdy chęć działania, nawet ze złych pobudek, jest silniejsza niż skłonność do słuchania.

– Będziemy z nimi walczyć?

Audric Baillard pozwolił sobie na lekki uśmiech.

– Dobry żołnierz wie, kiedy stawić wrogowi czoło, a kiedy właściwszy

jest odwrót. Dzisiaj nie będziemy walczyli.

Louis-Anatole kiwnął główką.

– Czy jest dla nas jakaś nadzieja? – szepnęła Leonie.

– Zawsze jest nadzieja – rzekł Baillard cicho. Rysy jego twarzy stężały. Odwrócił się do Pascala. – Bryczka gotowa?

Służący przytaknął.

– Czeka w przecince, obok grobowca. Dość daleko, żeby jej stąd nikt nie zobaczył. Musimy się wymknąć niezauważeni.

– Ben, ben. Dobrze. Wyjdziemy tylnymi drzwiami, lasem przedostaniemy się do przecinki. Módlmy się, żeby atak na dom powstrzymał ich dość długo.

– A co ze służbą? – spytała Leonie. – Oni też muszą uciekać. Po szerokiej, szczerej twarzy Pascala rozlał się rumieniec.

– Nie chcą uciekać – powiedział. – Postanowili bronić domu.

– Muszą! Ryzykują życie.

– Przekażę im to polecenie, madama, ale nie zmienią zdania. Oczy mu zwilgotniały.

– Dziękuję – powiedziała Leonie cicho.

– Zadbamy o Marietę w drodze do bryczki obiecał Baillard.

– Oc, senher Baillard. – Pascal ucałował żonę i wyszedł.

Przez moment nikt się nie odzywał. Potem wszyscy razem zakrzątnęli się wokół najpilniejszych spraw.

– Leonie, weź tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Marieto, przynieś pani

walizkę i futro. Czeka nas długa droga, a na dworze zimno.

Pokojówka zdusiła szloch.

– W moim bagażu odezwała się Leonie w kuferku na robótki, jest

teczka z papierami. Mniej więcej tej wielkości. – Zarysowała dłońmi w po

wietrzu odpowiedni kształt. – Kuferek zabierz do bryczki, strzeż go jak

oka w głowie. Teczkę przynieś mi tutaj, proszę.

Służąca kiwnęła głową i wybiegła do holu. Leonie zwróciła się do pana Baillarda:

Poświęca się pan w sprawie, która pana nie dotyczy. Przekrzywił głowę.

– Przyjaciele nazywają mnie Sajhe. Chciałbym i ciebie zaliczyć do ich