grona.
Uśmiechnęła się, mile zaskoczona konfidencją.
– Przystaję na to z ogromną radością. Powiedziałeś mi kiedyś, że nie martwi, ale żywi będą potrzebowali mojej pomocy. Pamiętasz? – Opuściła wzrok na chłopca. – Teraz tylko on się liczy. Jeśli go zabierzesz, będę wiedziała, że spełniłam swoje obowiązki, nie zawiodłam brata.
– Miłość, prawdziwa miłość, przetrwa wszystko. Wiedział o tym twój brat, Izolda i matka także. Nie są dla ciebie straceni.
Leonie przypomniała sobie słowa Izoldy, jakie padły, gdy siedziały we dwie na kamiennej ławie na cyplu, następnego dnia po pierwszej proszonej kolacji w Domaine de la Cade. Izolda mówiła wtedy z pasją i namiętnością o swojej miłości do Anatola, choć dziewczyna nie miała o tym pojęcia. O uczuciu tak wielkim, że życie bez niego stało się dla niej nie do zniesienia. Leonie również chciała kochać tak mocno.
– Daj mi słowo, że zabierzesz chłopca do Los Seres – powiedziała. -
Nie wybaczyłabym sobie, gdyby któremuś z was stała się krzywda.
Baillard pokręcił głową.
– Mój czas jeszcze nie nadszedł. Wiele mam do zrobienia, zanim będzie mi wolno ruszyć w ostatnią drogę.
Dziewczyna zerknęła na żółtą chusteczkę, jedwabny skrawek tkaniny, wystający, jak zwykle, z kieszeni na piersi Audrica Baillarda.
W progu salonu stanęła Marieta. Trzymała w rękach płaszczyk chłopca.
– Chodź! – zawołała malucha. – Szybciutko.
Louis-Anatole podszedł do niej posłusznie i pozwolił się ubrać. Nagle jednak wyrwał się z rąk opiekunki i pobiegł do holu.
– Louis-Anatole! – zawołała Leonie.
– Muszę coś zabrać! – krzyknął chłopiec. W mgnieniu oka był z powrotem, w ręku trzymał kartkę z nutami. – W nowym miejscu też musimy mieć ze sobą muzykę – oznajmił, przeskakując wzrokiem po spiętych twarzach dorosłych.
Leonie pochyliła się nad bratankiem.
– Masz rację, pichon.
– Ojej – zmartwił się maluch. – Tylko nie wiem, dokąd jedziemy.
Przed domem zabrzmiał okrzyk. Hasło do ataku.
Leonie poderwała się jak spięta ostrogą. W dłoni poczuła rączkę bratanka.
Rozpoczęło się natarcie. Ludzie gnani strachem przed ciemnością i wszystkim tym, co wyzwalała wigilia Wszystkich Świętych, napastnicy uzbrojeni w ogień, pałki oraz strzelby rozpoczęli atak na dom.
– Zaczyna się – rzekł Baillard. – Corage, Leonie. Odwagi.
Ich spojrzenia się spotkały. Powoli, z ociąganiem, podał jej talię kart tarota.
– Pamiętasz zapiski wuja?
Każde słowo.
– Chociaż natychmiast odniosłaś książkę do biblioteki i pozwoliłaś mi wierzyć, że więcej do niej nie zajrzałaś? – Przyjrzał jej się z szelmowskim uśmiechem.
Leonie spłonęła rumieńcem.
– Zajrzałam do niej raz czy drugi.
– Pewnie dobrze się stało. Starzy ludzie nie zawsze mają rację. Umilkł. – Rozumiesz, że twój los jest z tym związany? Jeśli postanowisz tchnąć życie we własne obrazy, jeżeli przywołasz demona, zabierze on również ciebie.
W zielonych oczach dziewczyny błysnął lęk.
– Wiem.
– Dobrze.
– Nie rozumiem tylko, dlaczego demon… dlaczego Asmodeusz nie zabrał mojego wuja.
Baillard pokiwał głową na boki.
– Zło przyciąga zło – powiedział. – Jules Lascombe nie chciał poświęcić swojego życia i zmagał się z demonem. Lecz został naznaczony na zawsze.
– A jeśli nie zdołam…
– Dosyć – przerwał Baillard stanowczo. – W odpowiedniej chwili wszystko stanie się jasne.
Leonie wzięła od przyjaciela czarne zawiniątko, ukryła je w kieszeni płaszcza. Następnie podeszła do kominka. Z marmurowego obrzeża wzięła pudełko zapałek.
Stanęła przed Sajhe. Wspięła się na palce i pocałowała go w czoło.
– Dziękuję – szepnęła. – Za karty. Za wszystko.
Leonie, Audric Baillard, Louis-Anatole i Marieta wyszli z salonu do ciemnego holu.
W domu wrzały ostatnie przygotowania do odparcia szturmu. Syn ogrodnika, Emile, teraz już silny, wysoki młody człowiek, organizował obronę, rozdzielając wszelką broń, jaka mu wpadła w ręce. Stary muszkiet, nóż myśliwski wyjęty z gabloty, pałki i kije. Służba pracująca poza domem uzbroiła się w strzelby myśliwskie, grabie, łopaty i motyki.
Louis-Anatole nie rozumiał zmian, jakie zaszły na znajomych twarzach. Z całych sił ściskał rękę ciotki.
Leonie zatrzymała się na środku holu.
– Nie chcę, żebyście narażali życie – oznajmiła głośno. – Jesteście dziel
ni i lojalni. Doceniam to i dziękuję. Jestem pewna, że gdyby pani Izolda
i mój brat żyli, w tej sytuacji powiedzieliby to samo. Tej walki nie możemy
wygrać. – Rozejrzała się po zebranych. – Proszę was, błagam. Uciekajcie,
dopóki możecie. Wracajcie do rodzin, do dzieci.
Nikt się nie poruszył. Od szkła portretu nad fortepianem odbiło się światło. Zbudziło chwilę zastygłą w czasie. Wspomnienie słonecznego popołudnia na Place du Perou. Jakże to było dawno! Anatol siedzi na rozchwierutanym krześle, za nim stoi Izolda oraz ona sama, Leonie. Wszyscy troje są wyraźnie zadowoleni.
Kusiło ją, by zabrać fotografię. Nie, jednak nie. Wolno jej wywieźć tylko najpotrzebniejsze rzeczy.
I tak portret został na swoim miejscu, strzegąc domu.
Nie było już nic do zrobienia, więc Leonie, trzymając bratanka za rączkę, wymknęła się przez szklane drzwi na taras. Baillard z Marietą podążyli w ich ślady. Wtedy z wnętrza domu dobiegł ich dźwięczny głos.
– Powodzenia, madama Leonie. I tobie, pichon. Będziemy na was czekali.
– Et a vous aussi – odparł maluch słodkim głosem. – Wzajemnie, powodzenia.
Na dworze było zimno. Mróz szczypał w uszy i policzki. Leonie naciągnęła kaptur na głowę. Słyszeli ludzi podchodzących do domu od drugiej strony. Choć gniewny tłum ciągle jeszcze znajdował się w pewnej odległości, budził strach.