Ich oczy spotkały się w niepewnym świetle iskrzącej lampy.
Monsieur Baillard skinął głową.
– Odłożę karty na miejsce powiedział. – Kiedy chłopiec będzie już bezpieczny, a mnie nikt nie zobaczy. Możesz mi powierzyć to zadanie.
– Ciociu? – zaniepokoił się Louis-Anatole.
– Pichon, muszę jeszcze coś zrobić – wyjaśniła Leonie bezbarwnym głosem. – Nie mogę z wami jechać teraz. Pascal, Marieta i pan Baillard się tobą zaopiekują.
Twarz mu się skurczyła, wyciągnął ręce do Leonie. W głębi duszy odgadł, że więcej się nie spotkają.
– Nie! – krzyknął. – Nie zostawiaj mnie! Ciociu!
Wychylił się z bryczki i z całych sił objął Leonie za szyję. Dziewczyna ucałowała go, pogładziła po włosach, po czym stanowczo się odsunęła.
– Nie! – krzyknął Louis-Anatole raz jeszcze.
– Bądź dobry dla Mariety – nakazała Leonie. Głos uwiązł jej w gardle. – Opiekuj się panem Baillardem i Pascalem. – Odstąpiła o krok, uderzyła dłonią w bok powozu. – Jedźcie! – poleciła. – Ruszajcie!
Pascal strzelił z bata, bryczka wyrwała do przodu. Leonie starała się nie słyszeć dziecięcego wołania, cichnącego w oddali.
Gdy cisza zastąpiła turkot kół na oszronionej ziemi, dziewczyna ruszyła ku drzwiom kaplicy. W oczach miała łzy, widziała niewiele, namacała jednak metalową klamkę. Obróciła się. spojrzała przez ramię. Opanowały ją wątpliwości. W dali. na tle czarnego nieba, płonęła jasna łuna, spowita w iskry i chmury dymu.
Dom się palił.
Pozbyła się wszelkich oporów. Nacisnęła klamkę, pchnęła drzwi i przekroczyła próg grobowca.
ROZDZIAŁ 97
Powitało ją chłodne, ciężkie powietrze.
Oczy wolno przyzwyczajały się do mroku. Wyjęła z kieszeni pudełko zapałek, otworzyła szklane drzwiczki lampy i przytknęła płomień do knota.
Poczuła na sobie błękitne spojrzenie Asmodeusza. Ruszyła przed siebie. Malowidła na ścianie zdawały się pulsować i kołysać, jakby towarzyszyły każdemu jej krokowi. Wolno szła w stronę ołtarza. Pod jej stopami szeleścił piasek rozsypany na kamieniach.
Nie bardzo wiedziała, co robić najpierw. Ręka sama powędrowała do kart ukrytych w kieszeni. W drugiej trzymała teczkę, zawierającą obrazy jej autorstwa: jej własny portret, podobiznę Anatola i studium Izoldy, z którymi nie chciała się rozstać.
Przyznała się w końcu przed panem Baillardem, że odszukawszy karty, kilkakroć wróciła do tomu napisanego przez wuja, aż nauczyła się go na pamięć. Mimo wszystko nadal miała wątpliwości, czy rzeczywiście, jak wyjaśniał monsieur Baillard, życie zawarte w kartach i muzyka niesiona wiatrem mogą podziałać jedno na drugie w taki sposób, by wezwać ducha zamieszkującego starożytne miejsce.
Czy to w ogóle możliwe?
Rozumiała, że nie dokonają tego same karty ani tylko muzyka czy miejsce, lecz połączenie wszystkich trzech elementów.
A jeżeli opowieści mówiły prawdę, nie istniała droga odwrotu. Duchy zażądają ofiary. Już raz chciały nią zawładnąć i wówczas im się to nie udało, lecz dzisiaj zamierzała im się oddać z własnej woli, jeśli tylko wraz z nią zagarną także Constanta.
Wtedy Louis-Anatole nareszcie będzie bezpieczny.
Nagle rozległo się jakieś drapanie, potem stuknięcie. Aż podskoczyła. Rozejrzała się wokół spłoszona, szukając przyczyny hałasu, i zaraz z ulgą uświadomiła sobie, że to tylko gałęzie drzewa zastukały w szybę.
Postawiła lampę na ziemi. Potarła drugą zapałkę i zapaliła wysokie świece, umieszczone w kinkietach na ścianie. Z każdej najpierw spływały grube krople tłuszczu, zastygające na zimnym metalu, lecz w końcu wszystkie świece zapłonęły. Wnętrze grobowca wypełnił drżący złoty blask.
Osiem portretów na ścianach apsydy obserwowało każdy jej ruch. Znalazła przed ołtarzem miejsce, gdzie pokolenie z górą wcześniej Jules Las-combe wypisał nazwę posiadłości, wyrażoną czterema literami, umieszczonymi w czterech rogach kamiennego kwadratu. C-A-D-E.
Nie wiedząc, czy robi dobrze, czy źle, wyjęła z kieszeni talię kart, odwinęła je z czarnego jedwabiu i ułożyła pośrodku kwadratu. W myślach dźwięczały jej słowa zmarłego wuja, zapisane jego ręką. Obok talii umieściła namalowane przez siebie obrazy. Nawet nie wyjęła ich z teczki, zaledwie ją rozwiązała.
„Za sprawą ich mocy przejdę do innego wymiaru".
Podniosła głowę. Wszystko zamarło. Poza ścianami grobowca wiatr zawodził w gałęziach drzew. Słuchała uważnie. Dym ze świec nadal szedł do góry prostą strugą, ale coś się zmieniło. Gdzieś w tle odezwała się muzyka, ledwo słyszalna, wtórująca wiatrowi poruszającemu gałęziami cisów. Wreszcie, tak, stało się. Wśliznęło się w szczelinę pod drzwiami, przesączyło przez szpary w okiennych witrażach.
„Zafalowało powietrze, wydało mi się, że nie jestem sam".
Leonie uśmiechnęła się na wspomnienie dobrze znanych słów. Teraz się nie bała. Czuła jedynie ciekawość. A w jednej ulotnej chwili, gdy podniosła wzrok na ośmiokątną apsydę, odniosła wrażenie, że La Force się poruszyła. Że przez malowaną twarz przemknął leciuteńki uśmiech. I że przez moment dziewczyna z obrazu wyglądała identycznie jak ona, jak Leonie, miała jej twarz, jej miedziane włosy i zielone oczy o ufnym spojrzeniu.
„Ja i moje inne byty, przeszłe oraz należące do przyszłości, spotkały się w jednym miejscu".
Wokół dziewczyny rozpoczął się jakiś ruch. Czy to duchy wracały do życia, czy ożywały karty, nie umiała powiedzieć. Kochankowie na jej oczach upodobnili się do Izoldy i Anatola. W twarzy La Justice, trzymającej w dłoni wagę, ubranej w długą szatę, o rąbku podkreślonym nutami, przez ulotny moment dostrzegła rysy bratanka. I wreszcie kątem oka zauważyła Audrica Baillarda, zwanego przez przyjaciół Sajhe, pod postacią młodego Le Pagad.
Stała bez ruchu, pozwalając się omywać muzyce. Twarze, stroje, krajobrazy zdawały się opływać ją niczym spokojny strumień, połyskliwe jak gwiazdy, obracały się w srebrzyście lśniącym powietrzu, niesione niewidocznym nurtem melodii. Zgubiła poczucie własnej odrębności. Wymiary, przestrzeń, czas i ciężar – wszystko straciło znaczenie.