Sługa Constanta ukrył się przed wiatrem, dymem i światłem. Słyszał krzyk pana, raz, a potem drugi. Nieludzki odgłos sparaliżował mu członki.
Dopiero teraz, gdy wszystko się uspokoiło, światła w grobowcu przygasły, znalazł w sobie dość odwagi, by wyjść z ukrycia. Wolno zbliżył się do drzwi. Były uchylone. Pchnął je z ociąganiem, otworzyły się łatwo.
– Monsieur? Wszedł do środka.
– Monsieur? – zawołał ponownie.
Strumień powietrza, niby potężny wydech, opróżnił kaplicę z dymu jednym chłodnym tchnieniem, które zgasiło świece. Zostało tylko światło lampy stojącej na ziemi.
Dostrzegł ciało pana od razu. Victor Constant leżał na podłodze, tuż przed ołtarzem, twarzą do dołu. A wokół niego rozsypano talię kart. Sługa szybkim krokiem podszedł do pana, odwrócił wychudzone ciało na plecy i aż się cofnął. Przez twarz Victora Constanta biegły trzy głębokie czerwone rozcięcia, jak ślady pazurów dzikiego zwierza.
Albo szponów. Jak znaki na buziach, które on sam, na rozkaz pana. wycinał na twarzyczkach porwanych i zamordowanych dzieci.
Odruchowo uczynił znak krzyża. Pochylił się, by zamknąć oczy swego pana, szeroko rozwarte przerażeniem. Raptem zamarł w pół gestu. Na piersi Constanta, dokładnie na jego sercu, leżała jedna karta. Le Diable.
Skąd się tutaj wzięła?
Zaskoczony sługa wsunął rękę do kieszeni. Przysiągłby, że tam ją włożył, gdy pan rozkazał zostawić kartonik jak wizytówkę przy ciele proboszcza Gelisa w Coustaussie.
Kieszeń była pusta.
Czyżby karta wypadła?
Jedyne sensowne wyjaśnienie.
W chwili gdy zrozumiał, co się naprawdę stało, zatoczył się do tyłu, niezgrabnie poderwał na nogi i pobiegł do wyjścia, odprowadzany niewidzą-cymi spojrzeniami rzeźbionych postaci. Uciekł z grobowca, jak najdalej od wykrzywionej twarzy na karcie.
Gdzieś w dolinie odezwał się dzwon wieszczący północ.
CZĘŚĆ XII. Ruiny Październik 2007
ROZDZIAŁ 98
Domaine de la Cade
Środa, 31 października 2007
– Proszę pani! – zawołał Hal po raz kolejny.
Minęła dwunasta piętnaście. Od kwadransa bezskutecznie czekał przed domem pani O'Donnell. O umówionej porze pukał i wołał, a że nikogo nie zastał, wybrał się do sąsiadów. Nie miał szczęścia. Tam również nikogo nie było. Wrócił, ponownie zastukał i zawołał. Nadal nic.
Na pewno trafił we właściwe miejsce, bo sprawdzał adres kilkakrotnie. Nie przypuszczał też, żeby pani O'Donnell zapomniała o spotkaniu. Starał się być dobrej myśli, ale z każdą mijającą chwilą było to coraz trudniejsze. Gdzie ona się podziała? Rano były koszmarne korki, może coś ją zatrzymało? Albo bierze prysznic i nie słyszy, że ktoś się dobija?
Najgorszy scenariusz i, niestety, najbardziej prawdopodobny, zakładał możliwość, że pani archeolog się rozmyśliła. Szanowna pani Shelagh postanowiła jednak nie jechać na policję. Z całą pewnością nie lubiła władz, więc Hal wcale by się nie zdziwił, gdyby bez jego i Meredith wsparcia postanowiła się wycofać.
Przeczesał palcami gęste włosy, cofnął się kilka kroków i uważnym spojrzeniem zmierzył okna przesłonięte okiennicami. Dom stał w środku długości ulicy, z jednej strony odgrodzony od chodnika płotem z bambusowej plecionki, z drugiej wychodził na rzekę. Halowi przyszło do głowy, że wypadałoby zajrzeć do ogrodu. Poszedł wobec tego do końca ulicy i zawrócił ścieżką nad samym brzegiem Aude. Od tej strony domy wyglądały inaczej, nie tak łatwo było określić, który jest który, jednak udało mu się zorientować po kolorze ścian. Jeden dom pomalowano błękitną farbą, następny bladożółtą, i tak dalej, aż zlokalizował posesję Shelagh O'Donnell.
Pod kątem prostym do żywopłotu ciągnął się niewysoki murek. Hal podszedł bliżej, by zerknąć na taras. Obudziła się w nim nadzieja. Wyglądało na to, że jednak w domu ktoś jest.
– Proszę pani! zawołał. – To ja! Hal Lawrence!
Cisza.
– Proszę pani! Już piętnaście po dwunastej!
Nadal żadnej odpowiedzi. A przecież ją widział. Leżała, chyba twarzą do dołu, na niewielkim tarasie tuż przy domu. Dziwne. Co prawda, miejsce było osłonięte od wiatru, a październikowe słońce grzało w tym roku wyjątkowo mocno, jednak mimo wszystko trudno było uznać taką pogodę za zachęcającą do opalania. Może czyta książkę? Nie widział dokładnie, bo spoglądał przez liście dwóch zdziczałych platanów.
Wszystko jedno, pomyślał zirytowany. Nie powinna udawać, że mnie nie słyszy.
– Proszę pani?
W kieszeni zadrgał mu telefon. Odruchowo wyjął aparat, odczytał SMS.
MAM JE. TERAZ GROBOWIEC.
Nic nie rozumiejąc, przyglądał się słowom na ekranie, aż wreszcie mózg zaczął pracować. Uśmiechnął się.
– Przynajmniej Meredith ma jakieś wyniki.
On też nie zamierzał rezygnować. Za dużo wysiłku kosztowało go przekonanie policjantów, by znaleźli dla niego czas. Nie zamierzał wszystkiego zawalić przez humory Shelagh O'Donnell.
– Proszę pani! Wiem, że pani jest w domu!
Dziwne, naprawdę dziwne. Nawet jeśli zmieniła zdanie, powinna mu o tym zwyczajnie powiedzieć, a nie udawać głuchą. Przestąpił z nogi na nogę i wreszcie podjąwszy decyzję, podciągnął się na murek. W kilku krokach dotarł do budynku.
Na tarasie leżał ciężki, gruby kij na wpół wepchnięty pod żywopłot. Hal wziął go w rękę. Na wszelki wypadek. I nagle zorientował się, że na drewnie widnieją charakterystyczne ślady.
Krew.
Podbiegł do Shelagh O'Donnell. Nadal leżała bez ruchu, ale teraz wystarczył rzut oka, żeby wiedzieć dlaczego. Dostała solidnie po głowie, i to więcej niż raz. Sprawdził puls. Słaby, ale był. Oddychała, chociaż nie wyglądała najlepiej.
Wyrwał z kieszeni telefon i drżącymi palcami wcisnął numer pogotowia. Trzy razy podał adres, wreszcie poniosły go nerwy.
– Maintenant! – krzyknął. – Natychmiast! Oui, elle soufle! Mais vite,
alors!