Usłyszała wyraźny hałas. Odruchowo spuściła wzrok. Waga wypadła z ręki postaci na karcie numer XI. To ciężkie metalowe szale zabrzęczały, uderzając o kamienną podłogę na rysunku.
Idę do ciebie.
Dwie historie nałożyły się na siebie, tak jak przepowiedziała Laura. Przeszłość i teraźniejszość połączyły się za sprawą kart.
Meredith zmartwiała. Bo wypatrując zagrożenia zbliżającego się przez las. wytężając wzrok, by dostrzec, kto wyłoni się spomiędzy drzew, zapomniała o niebezpieczeństwie nadciągającym z drugiej strony.
Za późno na ucieczkę.
Ten ktoś… to coś było tuż za jej plecami.
ROZDZIAŁ 100
– Daj mi karty.
Serce podeszło Meredith do gardła.
Obróciła się gwałtownie, przycisnęła do siebie talię i odruchowo się cofnęła.
Julian Lawrence, dotąd zawsze mężczyzna o nieskazitelnej powierzchowności, czy to w Rennes-les-Bains, czy w hotelu, teraz wyglądał jak wrak człowieka. Koszulę miał rozpiętą, pogniecioną i mokrą od potu. W jego oddechu czuć było kwaśny zapach brandy.
– Coś tu jest – powiedziała, zanim pomyślała. Słowa same wyrwały jej
się z ust. – Chyba wilk albo coś takiego. Widziałam. Tuż za ścianami.
Nie zrozumiał.
– Za jakimi ścianami? Tu nie ma żadnych ścian.
Meredith rozejrzała się dookoła. Świece nadal płonęły, cienie opierały się o mury wizygockiego grobowca.
– Pan ich nie widzi? – zdziwiła się. – Są całkiem wyraźne. A światła we
wnętrzu kaplicy?
Na wargi mężczyzny powoli wypełzł uśmiech.
– Tak, tak, wszystko jasne – powiedział. – Nic z tego, moja miła. Wilki, drapieżcy, duchy i demony, wszystko to bardzo istotne sprawy, ale i tak mi nie przeszkodzisz. Nie powstrzymasz mnie. Tak czy inaczej dostanę, czego chcę. – Podszedł krok bliżej. – Daj karty.
Cofnęła się o krok. Przez chwilę kusiło ją, by posłuchać. W końcu znajdowała się w jego majątku, kopała w jego ziemi, i to bez pozwolenia. To ona postąpiła źle, nie on.
Wystarczyło jednak spojrzeć na jego twarz, by utwierdzić się w postanowieniu. Lodowato niebieskie oczy o rozszerzonych źrenicach. Bała się. Tkwili w tej odludnej okolicy tylko we dwoje. W promieniu paru kilometrów – żywej duszy.
Co robić? Trzeba zwlekać. Może uda się coś wymyślić. Obserwowała go uważnie, gdy rozglądał się po polanie.
– Tu je znalazłaś? – spytał. Nie – odpowiedział sam sobie. – Tutaj to i ja szukałem. I nie znalazłem. Tu ich nie było.
Jeszcze kilka godzin wcześniej nie była szczególnie skłonna wierzyć w historyjki Hala na temat stryja. Nawet jeśli pani O'Donnell miała rację, jeżeli samochód Juliana Lawrence'a znalazł się na drodze wkrótce po wypadku, gotowa była ręczyć głową, że właściciel hotelu zatrzymał się, by udzielić pomocy. Teraz jednak domysły Hala nie wydawały się takie znowu zwariowane.
Zrobiła kolejny krok do tyłu.
– Zaraz tu będzie Hal – powiedziała.
– I co z tego?
Rozejrzała się dookoła, szukając drogi ucieczki. Była od niego dużo młodsza, znacznie sprawniejsza. Tyle że nie chciała zostawiać kuferka Leonie. A po drugie, chociaż Julian Lawrence uważał, że jej strach przed wilkiem był udawany, to przecież ona doskonale wiedziała, że zobaczyła jakiegoś drapieżnika na obrzeżu polany.
Daj mi karty i po sprawie. Nic ci nie zrobię. Następny krok do tyłu.
Nie wierzę panu.
– To nie ma najmniejszego znaczenia. – Nagle stracił cierpliwość. – Dawaj te cholerne karty! – ryknął.
Meredith zatoczyła się, przyciskając talię do piersi. Znów poczuła ten dziwny odór, smród przyprawiający o mdłości, fetor gnijącej ryby i gryzącego dymu.
Dla Lawrence'a liczyły się tylko karty. Szedł ku niej z władczo wyciągniętą ręką. Był coraz bliżej.
– Zostaw ją w spokoju.
Oboje odwrócili się w stronę głosu. To Hal biegł między drzewami. Prosto na stryja.
Lawrence zrobił ćwierć obrotu i gładko wyrżnął bratanka w szczękę. Zaskoczony Hal upadł, z nosa i ust pociekła mu krew. Hal!
Kopnął na oślep, trafiając stryja w kolano. Lawrence potknął się, ale nie przewrócił, natomiast Hal usiłował wstać, lecz nie bardzo mu to szło. Julian był cięższy, starszy i umiał się bić, bo robił to znacznie częściej niż Hal. Reagował odruchowo, a więc dużo szybciej niż bratanek. Splótł dłonie i huknął Hala w kark.
Meredith skoczyła do kuferka, wrzuciła karty do środka i zatrzasnęła wieczko. Podbiegła do Hala. Leżał nieprzytomny.
Julian nie ma nic do stracenia. Proszę mi oddać karty.
I znów powiew wiatru przyniósł woń spalenizny. Tym razem poczuł ją również Lawrence, W jego oczach błysnęło zdziwienie.
Jeśli będę musiał, zabiję panią oznajmił. Rzucił te słowa tak lekkim tonem, że z pewnością mówił prawdę.
Meredith nie odpowiedziała.
Migotanie świec na ścianach kaplicy przybrało na sile. błysnęło złotem, pomarańczowymi i czarnymi płomieniami. Ach tak. Grobowiec płonął.
Smolisty dym spowił polanę, spływał z rozgrzanych kamieni. Meredith zdawało się, że słyszy pykanie rozgrzanej farby na figurach świętych. I brzęk pękających witraży.
– Naprawdę pan tego nie widzi? – spytała zdumiona. – Nie wie pan, co
się dzieje?
Dostrzegła na jego twarzy niepokój, a potem strach. Czyste przerażenie. Obróciła się, ale zbyt wolno, żeby wyraźnie zobaczyć, co to takiego. Coś koło niej przebiegło, jakieś zwierzę o czarnej matowej sierści. Minęło ją w mgnieniu oka i dziwacznie podrygując, skoczyło.
Lawrence krzyknął.
Upadł na ziemię. Próbował się podnieść, ale nie mógł. Plecy wygięły mu się w łuk, jak u groteskowego kraba. Młócił rękami powietrze, walczył z jakimś niewidzialnym wrogiem, krzyczał, że ostre szpony orzą mu twarz, oczy, usta, choć nie widać było żadnych śladów. Zaczął szarpać skórę na własnym gardle, jakby się chciał uwolnić z morderczego uścisku.