Выбрать главу

Meredith zapłaciła i weszła do holu.

***

Hotel był urządzony bardzo nowocześnie. Prędzej można by się go spodziewać w Nowym Jorku niż w Paryżu.

Mało francuski.

Wszędzie linie proste i szkło. Minimalizm. W holu panoszyły się prze-rośnięte kwadratowe fotele w trzech wzorach: w czarno-białą pepitkę oraz pasiaste; brązowo-białe i biało-zielone. Stały przy stołach o blatach z przydymionego szkła. Na stojakach z lśniącego chromu ułożono czasopisma związane ze sztuką, „Vogue" i „Paris-Match". Z sufitu zwieszały się ogromne klosze lamp.

Stanowczo za bardzo się tu ktoś starał.

Na drugim końcu niewielkiego holu znajdował się bar, przy którym tkwił rząd pijących mężczyzn i kobiet. Wystawa świetnie zadbanych ciał i doskonałego krawiectwa. Na ladzie błyszczały shakery, na półkach za barem szklane butelki przeglądały się w lustrze pod niebieskimi neonowymi lampkami. W dyskretną muzykę wtapiał się brzęk szkła i grzechot kostek lodu.

Meredith wyjęła z portfela kartę płatniczą, nie tę, którą regulowała należności w Wielkiej Brytanii, bo nie chciała ryzykować przekroczenia limitu, i z plastikowym skarbem w dłoni podeszła do lady recepcji. Urzędniczka w szarym kostiumie okazała się wyjątkowo życzliwa. A przy tym, co niesamowite, bez najmniejszego trudu rozumiała cokolwiek zaniedbany francuski gościa.

To na pewno dobry znak.

Meredith nie skorzystała z propozycji pomocy przy wnoszeniu bagażu, zapisała sobie hasło dostępu do bezprzewodowego Internetu, wsiadła do maleńkiej windy i pojechała na trzecie piętro. Tam, idąc długim mrocznym korytarzem, odszukała właściwy numer na drzwiach.

Pokój był niewielki, ale czysty i dobrze urządzony, w tonacji brązów, bieli oraz ecru. Obsługa zapaliła lampę przy łóżku. Dziewczyna przesunęła dłonią po prześcieradle. Doskonała pościel, bardzo wygodna. Mnóstwo miejsca w szafie, dużo więcej, niż potrzebowała. Torbę podróżną rzuciła na łóżko, z podręcznej wyjęła laptop, ustawiła go na biurku ze szklanym blatem i podłączyła do prądu.

Podeszła do okna. rozsunęła siatkowe firanki i pchnęła okiennice. Do wnętrza wdarł się uliczny hałas. W dole przewalał się tłum korzystający z zaskakująco ciepłego październikowego wieczoru. Wychyliła się przez okno, rozejrzała na wszystkie strony. Na najbliższym rogu znajdowało się spore centrum handlowe, o tej porze już zamknięte. Natomiast kafejki, bary i cukiernie oraz sklep z artykułami spożywczymi były otwarte, z każdego wnętrza wylewała się na ulicę muzyka wzbogacona kolorowymi światłami. Nocne życie.

Oparła łokcie na czarnej balustradzie z kutego żelaza i jakiś czas przyglądała się paryskiej ulicy, trochę zawiedziona, że nie ma już siły zejść na dół, wmieszać się w tłum. W pewnej chwili uświadomiła sobie, że zrobiło jej się chłodno. Roztarła ramiona.

Przymknęła okno, ułożyła swój skromny dobytek w bezdennej szafie i poszła do łazienki ukrytej w kącie pokoju, za dziwacznymi harmonijkowymi drzwiami. Tutaj również panował styl agresywnie minimalistyczny -i biała ceramika. Meredith wzięła prysznic, a potem – opatulona szlafrokiem i w grubych wełnianych skarpetach – nalała sobie kieliszek czerwonego wina z minibaru. Tak przygotowana usiadła do sprawdzenia poczty.

Połączyła się dość szybko, niestety, niewiele jej to dało. Odebrała kilka maili od przyjaciół, ciekawych, jak jej się wiedzie, jeden od Mary, kobiety, która ją adoptowała. Pytafa, czy wszystko w porządku. Prócz tego jakaś reklamówka koncertu. Westchnęła ciężko. Ani słowa od wydawcy. Pierwsza część zaliczki powinna była znaleźć się na jej koncie do końca września, tymczasem kończył się październik, a pieniędzy nadal ani widu, ani słychu. Zdążyła wysłać już kilka przypomnień i otrzymała zapewnienia, że wszystko jest na najlepszej drodze. W zasadzie finansowo nie wyglądała najgorzej, a w razie podbramkowej sytuacji mogła zaciągnąć pożyczkę u Mary, ale wolałaby już mieć na koncie obiecane własne pieniądze.

Wylogowała się z sieci, dokończyła wino, umyła zęby i położyła się z książką w ręku.

Po pięciu minutach spała jak zabita.

Paryż także powoli cichł. Meredith dryfowała po szerokich oceanach snu, objęta ciepłym światłem lampy. Na sąsiedniej poduszce spoczął sczytany egzemplarz opowiadań Edgara Allana Poego.

ROZDZIAŁ 10

Sobota, 27 października

Gdy następnego ranka otworzyła oczy, przez okno wlewał się do pokoju strumień jasnego światła.

Wyskoczyła z łóżka, świeża i wypoczęta. Przeciągnęła szczotką po włosach, związała je w kucyk, włożyła dżinsy, zielony sweter i ulubioną katanę. Sprawdziła, czy ma w torebce wszystko, co trzeba: portfel, mapę, notes, okulary przeciwsłoneczne, aparat – i z uczuciem, że czeka ją wspaniały dzień, zbiegła po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz.

Dzień był rzeczywiście piękny: jasny, słoneczny, świeży. Postanowiła zjeść śniadanie w cukierni po drugiej stronie ulicy. Na oblanym słońcem chodniku ustawiono ciasno okrągłe stoliki o blatach ze sztucznego marmuru. W środku królowało drzewo malowane na brązowo. Przez całą długość pomieszczenia biegła cynkowana lada. Dwóch kelnerów w średnim wieku, ubranych w czerń i biel, z zadziwiającą szybkością obsługiwało tłum gęstniejący z chwili na chwilę.

Udało jej się zająć ostatni wolny stolik na zewnątrz, tuż obok czterech chłopaków w koszulkach i obcisłych skórzanych spodniach. Wszyscy palili, wszyscy pili espresso i wszyscy popijali kawę wodą. Po prawej miała dwie zgrabne, fantastycznie ubrane kobiety, które sączyły cafe noisette z mikroskopijnych białych filiżanek. Zamówiła petit dejeuner complet, czyli sok, bagietkę z masłem i dżemem, słodki rogalik oraz cafe au lait. po czym wyjęła z torebki notatnik, kopię słynnego dziennika Hemingwaya. Zapisywała już trzeci z sześciu kupionych na wyprzedaży w Barnes amp;Noble specjalnie na tę wyprawę. Uwieczniała wszystko, nawet pozornie nieistotne drobiazgi. Potem notki, które uznała za warte zapamiętania, przerzucała na laptop.

Zamierzała spędzić dzień na odwiedzaniu różnych miejsc, ważnych dla Debussy'ego. omijając z daleka przestrzenie publiczne, takie jak sale koncertowe. Zrobi kilka zdjęć, zobaczy, co się uda znaleźć. Jeżeli taka wyprawa okaże się stratą czasu, trzeba będzie pomyśleć o jakimś innym wyjściu, ale warto spróbować.

Debussy urodził się w Saint-Germain-en-Laye dwudziestego drugiego sierpnia tysiąc osiemset sześćdziesiątego drugiego roku. Wtedy był to obszar podmiejski, ale kompozytor w pełni zasługiwał na miano paryżanina, gdyż większość z pięćdziesięciu pięciu lat swego życia spędził w samej stolicy Francji. Najpierw w kamienicy przy rue de Berlin, a na końcu w domu przy Avenue du Bois de Boulogne, pod numerem osiemdziesiątym, gdzie zmarł w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku. Ostatnim przystankiem w czasie wędrówki śladami kompozytora miał być Cimetiere de Passy, w szesnastym arrondissement', gdzie pochowano artystę.