Odetchnęła pełną piersią. Dobrze się czuła w Paryżu, w mieście Debus-sy'ego. Jak w domu. Wypadki, które skłoniły ją do wyjazdu, następowały tak szybko jeden po drugim, że z trudem ogarniała fakty. Wreszcie jednak znalazła się tutaj, w Europie, w Paryżu, choć nadal ledwo w to wierzyła.
Jakiś czas siedziała bez ruchu, ot, ciesząc się tym szczególnym momentem życia, chłonąc wszystko, co ją otacza. Po chwili wyciągnęła z torebki mapę. Rozłożyła papierową płachtę na stoliku. Rogi zwisły za krawędzią jak barwny obrus.
Wetknęła za uszy kilka niesfornych pasm włosów, które uciekły spod gumki, i przyjrzała się mapie z uwagą. Pierwszy adres z listy znajdował się przy rue de Berlin, gdzie Debussy mieszkał z rodzicami i rodzeństwem od wczesnych lat sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku, aż do chwili gdy skończył dwadzieścia dziewięć lat. Przecznicę dalej mieszkał poeta, flagowy twórca symbolizmu, Stephane Mallarme, u którego Debussy bywał na słynnych wtorkowych wieczorach. Po zakończeniu pierwszej wojny światowej, rue de Berlin przemianowana, podobnie jak wiele innych francuskich ulic o niemieckich nazwach, na rue de Liege.
Palcem po mapie przewędrowała do rue de Londres, gdzie Debussy razem ze swoją kochanką, Gaby Dupont, zajmował umeblowane mieszkanie w styczniu tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego drugiego. Dalej – maleńka uliczka Gustave-Dore, w siedemnastej dzielnicy, i dosłownie o rzut kamieniem rue Cardinet. Tam kompozytor mieszkał z Gaby aż do jej odejścia, co nastąpiło w Nowy Rok 1899. Ona się wyprowadziła, on został na kolejne pięć lat. Mieszkał tu z pierwszą żoną, Lilly. Potem ten związek także się rozpadł. Jeśli chodzi o odległości i planowanie marszruty, Paryż okazał się całkiem przyjazny. Wszystkie miejsca, jakie Meredith chciała odwiedzić, znajdowały się blisko siebie. I nic w tym dziwnego, skoro Debussy większość życia spędził w jednej okolicy, w zasadzie na czterech ulicach, rozchodzących się niczym promienie wokół Place d'Europe, na styku ósmego i dziewiątego arrondissement, tuż przy dworcu Saint-Lazare.
Każde z tych ważnych miejsc obwiodła czarnym flamastrem, przyjrzała się wzorowi z powagą, po czym zdecydowała, że zacznie od adresu najbardziej oddalonego od hotelu.
Spakowała się, nie bez trudu składając mapę, skończyła kawę, strzepnęła okruszki croissanta ze swetra i kolejno oblizała palce, walcząc z pokusą, by zamówić coś jeszcze. Bo mimo szczupłej sylwetki i niepozornego wyglądu Meredith uwielbiała jeść. Ciastka, bułki, rogaliki wszystko to, co już dawno wyszło z mody i zostało zabronione przez dietetyków. Zostawiła na blacie banknot wartości dziesięciu euro, a także garść drobnych jako napiwek i ruszyła w drogę.
Niecały kwadrans później znalazła się na placu Zgody. Tam skręciła na północ, minęła Palais de la Madeleine, wspaniały kościół, zaprojektowany na wzór rzymskiej świątyni, i ruszyła Boulevard Malesherbes. Po pięciu minutach skręciła w lewo, w Avenue Velasquez, w stronę Parć Monceau. W porównaniu z ruchem panującym na większych ulicach tutaj panował spokój. Przy chodniku trzymały wartę rzędy platanów o korze plamistej jak dłonie starca. Wiele pni ktoś oszpecił sprayem. Podniosła wzrok na biały budynek ambasady, niewzruszony, z jawną pogardą patrzący na ogrody. Zrobiła kilka zdjęć, ot, na wszelki wypadek, gdyby zapomniała jakiegoś szczegółu z otoczenia.
Na tablicy przy wejściu do Parć Monceau wypisano godziny otwarcia w sezonie letnim i zimowym. Minęła czarną bramę z kutego żelaza i natychmiast znalazła się w czasach, gdy Lilly czy Gaby, a może nawet sam Debussy z córeczką za rękę, przechadzali się wśród soczystej zieleni. Długie białe suknie letnie, wzbijające pyl przy każdym ruchu, damy w rozłożystych kapeluszach, siedzące na zielonych metalowych ławkach, rozstawionych wzdłuż trawników. Tu emerytowany generał, ciągle w mundurze, tam ciemnookie dzieci dyplomatów bawią się, tocząc drewniane koła, oczywiście pod czujnym spojrzeniem guwernantek. W dali, między drzewami, dostrzegła śliczną grecką świątynię, a jeszcze kawałek dalej igloo w kształcie piramidy, zbudowane z kamienia, odgrodzone od publiczności. Ach, i oczywiście marmurowe postacie muz. Żużlową ścieżką posłusznie dreptały rządkiem kucyki, niosąc na grzbietach zaaferowane dzieci.
W parku zrobiła mnóstwo zdjęć. Gdyby tak zmienić spacerowiczom stroje i wyciąć z kadru aparaty telefoniczne w ich dłoniach, fotografie mogłyby równie dobrze pochodzić sprzed stu lat.
Spacerowała jakieś pół godziny, a po wyjściu z parku szybko znalazła się na stacji metra linii północnej. Charakterystyczny znak „Monceau Ligne No. 2" nad wejściem, cudeńko art nouveau, wyglądał, jakby też mógł istnieć w czasach Debussy'ego. Zrobiła jeszcze kilka fotek, przeszła przez zatłoczone skrzyżowanie i znalazła się na terenie siedemnastego ar-rondissement. Tutaj, w porównaniu z findesieclową elegancją parku, okolica wydawała się monotonna. Towary w sklepach robiły wrażenie tandety, budynkom brakowało ducha.
Odszukała rue Cardinet bez trudu i szybko znalazła dom, w którym przed z górą stu laty mieszkali Debussy i Lilly. Doznała rozczarowania. Był to budynek pospolity, kompletnie nieokreślony, pozbawiony jakiegokolwiek charakteru. Zwyczajnie nudny. W listach Debussy pisał o skromnym mieszkanku z ogromną sympatią, wspominał jasny kolor ścian i obrazy olejne, tymczasem z zewnątrz nic nie budziło ciepłych uczuć.
Jakiś czas rozważała myśl, czyby nie nacisnąć dzwonka i nie spróbować przekonać mieszkańców, żeby pozwolili jej się rozejrzeć we wnętrzu. W końcu to tutaj Debussy napisał dzieło, które zmieniło jego życie, największą swoją operę. „Peleas i Melizanda". To tutaj Lilly Debussy strzeliła do siebie, zaledwie kilka dni przed piątą rocznicą ślubu, gdy zdała sobie sprawę, że mąż ją opuszcza, by zamieszkać z matką jednego z uczniów, Emmą Bardac. Lilly przeżyła, ale chirurgom nie udało się wyjąć kuli, więc do końca swoich dni nosiła w ciele pamiątkę po niewiernym mężu.
Meredith uniosła dłoń do srebrnego domofonu, ale zanim wdusiła przycisk, zmieniła zdanie. Owszem, wierzyła w charakter miejsc, w to, że w pewnych okolicznościach mury zatrzymują echo minionych zdarzeń. Tu jednak, w wielkim mieście, było to znacznie trudniejsze niż gdzie indziej. Nawet cegły, choć te same, przez sto lat wchłonęły zbyt wiele nowych duchów, kroków, cieni.
Odwróciła się i odeszła z rue Cardinet. Wyjęła mapę, złożyła ją w schludny prostokąt odpowiednim kwartałem do wierzchu i poszła szukać Sąuare Claude Debussy.
Tam doznała jeszcze większego rozczarowania. Skwer otoczony był brzydkimi pięciopiętrowymi domami, na rogu znajdował się sklep z używaną odzieżą. I żywego ducha. Mając świeżo w pamięci eleganckie pomniki w Parć Monceau, rzeźby upamiętniające sławnych pisarzy, malarzy i architektów, patrzyła na ten zapyziały skwer z niedowierzaniem, i narastał w niej gniew, że Paryż tak marnie uhonorował jednego ze swoich największych artystów.
Wróciła na zatłoczony Boulevard des Batignolles. Z tego, co czytała, co wiedziała o Paryżu końca dziewiętnastego wieku, była to nieciekawa, wręcz niebezpieczna okolica, oddalona od gwarnych alej i bulwarów. Takich dzielnic, quartiers perdus, należało się wystrzegać.